PROLOG

472 38 26
                                    

Pulchritudinem et divitiis.
Piękno i bogactwo.

Ach, londyńskie ulice. Kraj złotem płynący. Nowy świat zbudowany na zgliszczach starego porządku. Wzniesiony na lamentach. Głosach nizin społecznych. Sonet potępionych odbija się echem po owianych cieniem zakątkach. I smuci się. Żałobna melodia, tak piękna. A nikt nie słucha. Głusi i obojętni. Ci, dla których cały ten wysiłek. Ich czułe podniebienia, co wyłapią każdy fałsz. Wprawne oko, gdy nosili się w najdroższych tkaninach. Och i słuch. Gdy aria chełpi się swą znamienitością, a dźwięki płyną niczym najwyśmienitsze wino. Czemu nie doceniają? Czemuż nie dostrzegają? Dzieło nad dziełami. Ona, co splata udręczone jęki w jeden wspólny rytm. Chodzi. Szuka. I znalazła. Bo w końcu szlachetna krew nagrodziła ją owacjami. Puszy się i raduje. Oto ta wyżyna błękitna potęguje jej majestatycznie utworzoną perfekcję. Depczą. Plują. Znieważają. Wykorzystują. Jak bydło do prac rolnych. I wznoszą się żałosne prośby w złotym kraju. Słodkie jak miód dla tych zgniłych uszu.

Zepsute społeczeństwo przez wypaczony system klasowy.

A na jego szczycie stali oni.

Arystokraci, ludzie najwyższej potęgi. Nie, nie śmiertelne istoty, lecz bogowie. Mający prawo. Dzierżąc w rękach możliwości wykraczające ludzkie pojęcie. I wykorzystują to. Nie ma żadnych wątpliwości. Żyją w wielkich posiadłościach, zbyt obszernych, by zaszczycić swą obecnością wszystkie bogato przyzdobione pomieszczenia. Woń potraw, tak kosztownych, że można by było kupić za nie ziemie. I to, co czyni z nich boskich wysłanników. Przerażająca władza, jednak tak pożądana. Trzymali to w garści. Życie. Ludzkie istnienie. Bawili się nim. Traktowali jak zasób. W ich oczach wszelkie pospólstwo mogło zdechnąć, by nie brukać świata swą marną egzystencją.

Deus est homo.
Bóg jest człowiekiem.
A viro aristocrat.
Człowiekiem jest arystokrata.

Pauper et miseriae.
Bieda i nędza.

Ach, londyńskie ulice, jakieś wy zakłamane. Prowadzicie nieświadomych głównymi drogami, łapiąc w swe sidła tych, którzy zboczą z drogi. Napawa was wstręt? Wstrętny smród, myślicie. Wstrętna niezamożność, powiadacie. Wstrętne, podrzędne istoty, twierdzicie. Patrzcie, tam w tej brudnej uliczce. Przyjrzyjcie się uważnie. O tam, właśnie tam. Mała kuleczka w poszarpanych szmatach. Chłopiec dygoczący z zimna. Oj, biedactwo. Czy on też? Czy to dziecko też jest wstrętne? Podnosi główkę, a puste, zasnute gęstą mgłą oczka kieruje w stronę światła. Tak, londyńskie ulice, one zwracają się w waszą stronę. Te martwe oczy. Przechodzi zamożnie ubrany mężczyzna, a w tych matowych kulach pojawia się iskierka. Och, zniknęła. Arystokrata odszedł. Bródka na powrót spoczęła na piersi. Wyssane z życia denne tęczówki upuściły słoną łzę. Słoną? A może ona także topi się w smutku, zapominając jaka kiedyś była? Nikt nie widzi i dostrzec nie chce. Przecież nikt nie płacze.

Ach, londyńskie ulice, kraju złotem płynący.

Gdyż nad Imperium Brytyjskim słońce nigdy nie zachodzi.

Londyńskie ulice nucą smętną melodię.

Rozbrzmiewa pieśń.

Pieśń żałosnych dusz.

_________

Ohayo!

Witam Kochani, w końcu udało mi się to ubrać w słowa. Może i gówno, ale czuję potrzebę napisania tego.

Neko4751 nasza ukochana chłosta stara, znaczy co-

Dajcie znać co myślicie:)

Do zobaczenia<3

SIT MISELLUS SONUS  irondadWhere stories live. Discover now