ROZDZIAŁ 2

238 31 16
                                    

Vanitas vanitatum et omnia vanitas.
Marność nad marnościami i wszystko marność.

Och, ileż ta minuta ma sekund? Ile godzina posiada w swej mocy minut? Dlaczegóż doba pozwala godziną przemijać? Księżyc jak szafir pośród atramentowych fal nocnego blasku, przyćmiewa słońce, chowające się przez swą wstydliwość, nieubłaganie zwiastując koniec dnia, jak i obrazując przemijanie marnej egzystencji.

Możecie uciekać, lecz los wasz już przypieczętowany przez zdarzenie, któro tak naiwnie nazywacie cudem.

Podpisujecie pakt, napełniający wasze płuca tlenem. Rozruszający serca, by wybijały miarowy rytm życia.

Lecz wszystko ma swą cenę, a jeżeli przy narodzinach otrzymaliście dar istnienia, to sprawiedliwym jest by został on wam odebrany.

Nie obcowaliście na tym świecie wcześniej, więc porządek wszechświata nie zostanie zburzony, gdy na powrót w pył się obrócicie.

Uważacie się za inteligentne istoty, jesteście wręcz przekonani o swej wyższości. Ludzka pycha nie zna granic. Wy, robaki pełzające po ziemi, co niedawno nauczyły się stać na własnych nogach. Garstko kurzu, która wyniosła się ponad niebiosa. Wy, co jako nieliczni zostaliście obdarzeni inteligencją, która miała poprowadzić ludzkość ku rozkwitowi, zmieniliście ją w broń, a ta niepodobna do jakiejkolwiek innej czyni was gorszymi od krwiożerczych bestii.

Któż by mógł przypuszczać, iż umysł mógł stać się winowajcą straszniejszych zbrodni, niż ostre kły i śmiertelne pazury.

Narodziny, wasz cud, nie jest niczym więcej, niż zachcianką stworzeń, których wasz świat pojąć nie może. Słodki śmiech rozchodzi się po nieograniczonym przez pęta śmiertelności raju, gdy kolejne pokolenia chełpią się statusem najwyższych w swym okrojonym i prymitywnym świecie.

Jak zabawka w czyiś rękach, tracicie wartość, kiedy znuży ich ta rozrywka. Niczym mrówki w mrowisku, kłębicie się i rozmnażacie, nie wiedząc kiedy zostaniecie zmiażdżeni. Jak te nierozumne robale, nie zdajecie sobie sprawy z tego, iż królują ponad wami bardziej rozwinięte formy życia.

Ludzie postawili się na pierwszym miejscu, gdyż coś w odległych czasach postanowiło stworzyć z nich istoty rozumne.

Staliście się władcami wszelkich stworzeń poprzez litość i współczucie.

Gdyby wszystko na ziemi nie zaciskało na was nienawistnego ciernia, może uroniłoby łzę i zapłakało nad waszym losem.

Marność nad marnościami.

Tym oto jest człowiek.

***

W majestatycznej rezydencji, która okazałością konkurować mogłaby z pałacem, po głuchych i krętych korytarzach panoszył się popielaty dym, obejmując w swe władanie wszelkie zmysły. Kusząca woń tytoniu wylewała się ze stokroć wartego cygara, otulając jego właściciela odurzającą przyjemnością. Mgiełka narkotyku unosiła się w powietrzu, gdy arystokrata westchnął błogo. Po raz kolejny zaciągnął się nikotyną, gdy ciszę przerwało ciche pukanie do drzwi.

- Sir, masz gościa. - po drugiej stronie rozbrzmiał głos starszego mężczyzny.

Stark odkrząknął, wygładzając swój strój, po czym kaszlnął, zakładając nogę na nogę.

- Wpuść go, Jarvis. - rozkazał, gdy doprowadził się do względnego porządku.

Kamerdyner przekręcił klamkę, po czym przywitał swojego pana lekkim skłonem i stanął z boku gestem dłoni zapraszając przybysza do środka. Po chwili do pomieszczenia wszedł bogato ubrany mężczyzna, a gdy mijał zarządcę majątku, wręczył mu swój cylinder i laskę, na co staruszek skinął jedynie głową i odszedł bez słowa.

SIT MISELLUS SONUS  irondadWhere stories live. Discover now