ROZDZIAŁ 1

313 31 12
                                    

Płomienne słońce uniosło się nad Imperium Brytyjskim, okalając swymi złocistymi promieniami wszystko na swej drodze, czyniąc krajobraz cudownego państwa jeszcze bardziej bezcennym. Urodziwe panienki w pośpiechu podążające do swoich ulubionych butików, wystukiwały rytm przepychu swoimi obcasami. Drogocenne klejnoty przyozdabiające ich nieskazitelne twarze, mieniły się o poranku, chwaląc się swą niebotyczną wartością. Gwar, śmiech i beztroska w pięknym mieście, oszałamiający swym blaskiem, jak gdyby sam Zeus wybrał je na swoją stolicę. W rzeczy samej było ono kolebką boskiej dobroci. Londyn jak dom bogów sam w sobie był potęgą. Prawo jak przykazanie mówi o wartości. A prawem byli najbogatsi. Słodki smak grzechu, za który nie zostaną posądzeni. Bo w tej czystej krwi ni grama było brudu. Grzeszni w swoim ubustwie byli hańbą dla znamienitego rodu. Winni wszelakich zbrodni. Gdy przed oblicze sądu najwyższego stawili się przedstawiciele dwóch klas społecznych, wiadome było, iż skalany winą jest ten niższej rangi. Ach, ułudna sprawiedliwość przypieczętowana kłamliwymi złudzeniami. Stalowe prawo ustanowione dla potępienia ubogiego mieszczaństwa. Ci na szczycie wolni od zmazy grzechu, winni największych zbrodni.

Gdyż arystokraci obdarzeni szatańskim błogosławieństwem, jak wąż kuszący swym łgarstwem, snuli swe kłamstwa, pozostając nieskalanym zakazanym owocem.

Ognisty blask zaglądał w każdą szczelinę wyklętych przez społeczeństwo alejek, ukazując to, co wspaniałe londyńskie ulice tak skrzętnie próbowały osłonić swym cieniem, jakby wstydząc się swojego drugiego oblicza. Naga cegła i zgnite drewniane sztachety nie miały nic do zaoferowania odwiedzającemu ich słonecznemu blaskowi. Wszelkie szczury wyruszające na nocne harce, wpełzały na powrót do swoich kryjówek. Robactwo wędrujące po obumierających ścianach, powciskało się w szczeliny, gdzie nieproszone światło nie mogło zakłócić ich spokoju. Wszystko schylało swe głowy, jakby miało stracić wzrok od nawet najmniejszej dozy światła. Znak, iż słońce było tam nieproszonym gościem. Monument odzwierciedlający okrutną prawdę. Prawdę przesiąkniętą kłamstwem. Bo prawda w tym świecie była pojęciem względnym. Było wielu, którzy by ją zakwestionowali. Ci, którzy cierpią przez nią katusze. Nie mają dachu nad głową, zmuszeni są żebrać. Żyć na łasce bogów stanowiących własne prawo. Ale nikt się nie sprzeciwi. Nawet najcichszy szept nie wniesie słów niezgody. Och, kraj tak skorumpowany. Ludzie zniwelowani do bezgłośnego bydła, na łasce swojego pana.

Słowa są srebrem, a milczenie złotem. Kraj złocistym surowcem ociekający, mnoży swe bogactwa.

Gorąca gwiazda niczym kat zawisła nad ziemią, będąca swoistym władcą, nie przyjmuje rozkazów od żałosnej rasy ludzkiej. Szafiranowe promienie wędrują po każdym zakątku tego wypaczonego świata, bezlitośnie tłamsząc protesty londyńskich ulic.

Otuliła bursztynowymi ramionami drobną, chłopięcą sylwetkę, odpędzając czający się wokół niej mrok. Starała się ogrzać jego przemarznięte ciało, któro noc bezlitośnie zmieniła w drżącą kulkę. Z ulgą stwierdziła, iż dziecko przestało dygotać. Musnęła ciepłym wietrzykiem jego brudny od kurzu policzek, na co usta chłopca drgnęły. Nie był to jednakże, jak miała nadzieję uśmiech. Twarz wykrzywiła się w bliżej nieokreślonym grymasie, by potem usta na powrót spoczęły w wyrazie odwróconej w dół podkówki.

Chłopiec podniósł powoli główkę, kierując wzrok na wyjście z zaułka. Po chwili znów ją opuścił, tak jakby bał się, że ktoś go na tym przyłapie. Ale ta jedna chwila wystarczyła, by słońce uchwyciło ten jeden malutki szczegół, na pierwszy rzut oka kompletnie nieistotny, lecz zasiewający w sercu grozę.

Jego kadmowe promienie, rzucające światło nie dosięgały oczu tego dziecka.

Zmatowiałe od przepływu czasu i przeszłych tragedii, co było wręcz niemożliwym w tak młodym wieku. Blask swój utraciły nim iskierka zdążyła rozbłysnąć. Zmarły nim to życie rozkwitło. Ale nie były puste. Och, ileż tam kotłowało się emocji. Odczucia tak smętne kłębiły się w tych pozbawionych barw taflach, pożerając się nawzajem, gdyż nie mogły się już dłużej znieść.

- Hej, ty! - wokół ucichły wszystkie szmery, zszokowane przez głos niosący się z wiatrem, który wzmógł się, jakby starał się, aby nawoływanie było słyszalne w stęchłej alejce. - Chodź tu, mały!

Bose stópki stanęły na zimnym gruncie, trzęsąc się z wysiłku, a z ust uleciało małe westchnienie ulgi, gdy udało mu się postawić pierwszy krok. Uniósł wzrok, a w ciemnych jak głębiny morza tęczówkach pojawił się blask. Czy to złudzenie optyczne, czy wyraz szczęścia, nie wiadomo, bo zniknął tak nagle, stanowiąc wątpliwości czy kiedykolwiek wogóle nawiedził te oczy. Asystujący przy kolejnych krokach mały uśmieszek towarzyszył mu aż do momentu, gdy stanął przed mężczyzną, który ponaglał go, machając ręką.

Rozpogodzone dziecko ze skrywanym uwielbieniem wpatrywało się w kogoś, kto mógł wyciągnąć go z tej niedoli. Jego struny głosowe gotowe były do tego, by z wdzięcznością podziękować miłemu panu za okazaną wspaniałomyślność, gdy głos uwiązł mu w gardle, a niewylane łzy zabłyszczały w kącikach jego oczu.

Następne słowa mężczyzny wbiły sztylet w poranione małe serce.

- Ile można czekać, psie? - warknął starszy, spoglądając na chłopca z niekrytą odrazą. Wskazał palcem na swoje buty i parsknął z irytacji, gdy dzieciak nadal stał w tym samym miejscu, patrząc na niego z niezrozumieniem. - Na co czekasz? - potrząsnął palcem. - Liż, psie.

Chłopiec pokręcił lekko głową w osłupieniu, kiedy poczuł palący ból na swoim policzku. Przyłożył drżącą rękę do piekącej skóry i pisnął, gdy nieznajomy znów się zamachnął. Tym razem cios nie nadszedł, lecz ręka wbiła się w jego loki, szarpiąc go na kolana. Słona ciecz przyozdobiła blade policzki, gdy spływała po nich niczym wodospady, opowiadając swą historię.

- P... Proszę... - wyjąkało dziecko, podnosząc wzrok znad ziemi, tylko po to, aby noga mężczyzny kopnęła go w bok twarzy, zdzierając przy tym skórę z policzka, kiedy uderzył boleśnie o kamienny grunt.

- Nie odzywaj się do mnie, śmieciu. - splunął arystokrata. - Rób co do ciebie należy. - chłopiec przykucnął przed obuwiem starszego w pośpiechu nachylając się, gdy spostrzegł kolejną niemą groźbę. Powoli wysunął język i zaczął lizać brudne miejsca. Łzy ciekły mu swobodnie z oczu i nawet nie próbował ich ukryć. Nie miał już czego bronić. Nie miał godności, która by go do tego nakłaniała. Nie miał nic. Nie posiadał już niczego.

Mężczyzna zadowolony z usługi, jaką wymusił, splunął na młodszego i odszedł ku złocistym londyńskim ulicom.

Chłopiec pokuśtykał w głąb zaułka, chcąc być jak najdalej od tych zdradzieckich i zakłamanych ludzi. Wcisnął się w najgłębszy kąt, przyciskając kolana do piersi, opierając o nie policzek, a szkarłatna ciecz rozmazała się na przetartej tkaninie znoszonych spodni. Jeśli było to możliwe wzrok przygasł jeszcze bardziej, tracąc ostrość, a do bratobójczej wojny przyłączyło się więcej zawiedzionych uczuć.

Actus hominis, non dignitas iudicetur.
Sądzone będą czyny ludzkie, nie godności (stanowiska).

_________

Ohayo!

1017 słów

Nie wiedziałam, że będzie mi to tak topornie szło xD Krótkie i to bardzo, ale matko, ile ja godzin poświęciłam, hshshs

O i Peterek ma 12 lat i ja wcale nie mam w tym żadnych ukrytych motywów ಠ ͜ʖ ಠ

Mam nadzieję, że się podobało<3

SIT MISELLUS SONUS  irondadTahanan ng mga kuwento. Tumuklas ngayon