Godzina cichego uwielbienia

124 12 30
                                    

Ulrich przebudził się przed pierwszymi promieniami świtu, otwierając szeroko oczy i próbując zmazać obraz snu spod powiek.

Od tygodnia dręczył go jeden, absurdalny, mianowicie wizja niekończących się rozmów o wszystkim i niczym z niejakim Jogaiłą, następcą litewskiego tronu.

Zawsze siedzieli na zimnej marmurowej podłodze opuszczonej gotyckiej katedry i chłonęli śmiałe światło księżyca, wdzierające się przez niebotyczne okna. I chociaż w takich katedrach powinno być zimno, Ulrich paradoksalnie zarówno we śnie jak i po przebudzeniu czuł gorącą krew w żyłach, niczym magmę pompowaną z niezwykłą szybkością. Policzki płonęły mu mocniej niż na jakimkolwiek treningu władania mieczem.

Tym razem nie było inaczej. Otarł zimnymi od chłodu zamku palcami ciepły pot z czoła i usiadł na pryczy, chowając w dłoniach rozgrzaną twarz.

Był przerażony. Czuł się prześladowany. Przez własny umysł. Przez wspomnienie księcia Jogaiły, tak bardzo piorunujące i napawające go tak skrajnymi, nieznanymi emocjami. Co się z nim działo?

Gdzie nie spojrzał, czego nie robił, nadpływały do niego natrętne wspomnienia siwych oczu. Pięknych, błyszczących niczym księżyc w pełni, majestatycznych i wywołujących spokojny respekt. Musiały należeć do władcy. Nie mógł się obronić przed ich gradem.

Wiedział, że już tego dnia nie zaśnie.

Ubrał się więc i sam uzbroił w miarę możliwości. Chwycił za miecz i wymknął się bocznym wejściem z twierdzy.

Błądząc dopiero wśród morza złotych kłosów odetchnął głęboko i rozpoczął wyczerpujący trening. Tylko tak mógł być pewien, że jego podwyższone tętno ma przyczynę w intensywnym ruchu. Tylko tak był w stanie zacząć myśleć wyłącznie o bólu mięśni.

Wrócił do zamku dopiero na jutrznię.

***

Wszystko zaczęło się na początku lipca. Młody Ulryk w wieku lat siedemnastu wraz ze starszym bratem Konradem terminował właśnie u ważnej osobistości krzyżackiej jako giermek, chłopak mający wkrótce zostać obiecującym rycerzem i zakonnikiem z dobrego niemieckiego rodu.

Jego przyszłość, jego życie było w pedantycznym porządku. Wiedział, kim jest i kim będzie, do czego zmierza i jaką pozycję może osiągnąć.

Czy był z tego zadowolony? Względnie tak. Wszystko szło zgodnie z planem.

Właśnie na początku lipca w sprawie politycznej agitacji miał zjawić się Wielki Książę Litwinów, Olgierd Giedyminowicz wraz z małżonką, liczną gromadką dzieci i swoim dworem. Było to dla Malborka istotnie wielkie wydarzenie.

Von Jungingen miał stać wraz z innymi giermkami i młodymi rycerzami w szeregu komitetu powitalnego. To właśnie tam, stojąc w dusznym tłumie, w pełnej zbroi na pełnym słońcu w południe, zamroczony, jedyne, co dostrzegł, co zapisało się w jego świadomości to siwe, czujne spojrzenie, okalane niebiańskiej urody twarzą i delikatnymi falami ciemnych włosów.

W momencie Ulrich zwątpił we wszystkie stereotypy, jakoby Litwini mieli być zacofanymi dzikusami, bowiem przed nim kroczyła właśnie istota nienależąca do tego świata, górująca swoim majestatem nad tłumami śmiertelników, wśród których kulił się on sam, z opuszczoną głową, zmiażdżony wyższością książęcego syna. Spoglądał tylko z uniżenia, nie mogąc odwrócić wzroku, jakby ktoś przybił go młotem do zniewalającej postaci.

Piękny Litwin przeszedł parę metrów od niego. Po jego zniknięciu młody von Jungingen zmalał, zapadł się we własną zbroję, dopiero teraz pozwalając sobie złapać pełen oddech upalnego powietrza.

surdus resonare | JungiełłoKde žijí příběhy. Začni objevovat