Godzina rozpaczy

34 7 2
                                    

Chłostano go. Regularnie, przez trzy tygodnie, do utraty przytomności, do kałuży książęcej krwi na brudnym kamieniu w podziemiach. Przecież taka była ostatnia wola jego ojca.

Przedostatnią zaś było, co ciekawe, by nie rozgłaszać owego skandalu jego syna. Nie zmienił woli, może nie zdążył, w każdym razie Jogaiła wciąż był następcą tronu.

Dlatego też kiedy jego rozdarte plecy zasklepiły się i był w stanie wstać, urządzono uroczysty pogrzeb Olgierda Giedyminowicza i uroczyste pasowanie Jogaiły Olgierdowicza na Wielkiego Księcia Litwy.

Nie zdążyli nawet pobiesiadować pierwszego dnia jego panowania, kiedy goniec książęcy doniósł zgromadzonym wieść o najeździe polsko-węgierskim na ziemie litewskie.

Parę miesięcy później wybuchły kolejne bunty. Nie chciano Jogaiły.

On sam siebie po jakimś czasie również. Miał dosyć tego, że prawie wszyscy brzydzili się nim lub nim gardzili.

Prawie. Tylko Ulrich von Jungingen kochał go takim, jakim był.

***

Jungingen głęboko liczył na to, że kiedy już Jogaiła przejmie w spadku tron, wciąż będzie do niego pisywał. Nie pisywał.

Może miał za dużo zajęć jako Wielki Książę? Nie nie, nie mógł zapomnieć, co to za absurdalny pomysł!

Może się rozmyślił, znudziła mu się wystygła namiętność...?

Nie, na pewno nie.

Tak to sobie tłumaczył, zamykając się w zbroję swojej rutyny i chwytając oręż wciąż żywej nadziei. Czekał tak co dnia.

Na próżno, rzecz jasna. Skąd miał wiedzieć, że wuj Kiejstut zabronił mu kategorycznie pisać do kogokolwiek jakichkolwiek listów. Żaden list, nie sprawdzony uprzednio przez niego, nie wypływał poza obręb twierdzy.

Prawie wszyscy chcieli, by o nim zapomniał.

Prawie. Tylko Ulrich von Jungingen...



Z dnia na dzień jego nadzieja malała, coraz mniej energii witalnych czuł w swoim organizmie, pomimo bycia w rozkwicie młodości.

Znów zaczął popadać w melancholię, tak jak po wyjeździe Jogaiły. Teraz na stałe, bez nadziei.

Jednak już nie zastanawiał się nad sposobem kontaktu z nim, po czwartym liście bez odpowiedzi porzucił dalsze próby.

Zaczął się zastanawiać, dlaczego Jogaiła nie pisze. Dlaczego go ignoruje. To było tak nienaturalne. Kłóciło się z prawem naturalnym ich wspólnoty. Irracjonalny stan, w którym się znalazł.

Znów niemal cały czas kulił się krzyżem na brudnej posadzce malborskiego kościoła. Nie słyszał nic, nie musiał otwierać oczu, mechanicznym ruchem wciągał i wypuszczał powietrze skażone rozpaczą. Starał się spać jak najmniej, bo wtedy śnił mu się zapisany na stałe sen, kopiowany co noc tak wiernie, że zatracał się w nim, dopiero po przebudzeniu czując ciężar jego nierealności.

Wtedy kaskada pytań lała się znowu ze świeżej rany.

Obrzydł mu? Rozdzierał cierniem nieprzyjemnego wspomnienia jego nieskalane książęce życie?

Przecież Jogaiła szczerze mówił. Był szczery.

A jeśli to wszystko od poczatku było samodestrukcyjną marą, widmem splecionym z kłamstwa jego oszalałego z miłości umysłu? Nie widział, nie chciał widzieć, że ich koniec jest bliski?

Drgnął spazmatycznie na podłodze w akcie niezgody.

Coś złego mu zrobił? Uraził go w jednym z listów? Przycisnął lawiną własnego uwielbienia do niego?

Przecież nie miał na myśli nic okropnego, chciał tylko przy nim być!

Teraz go nie było. Ani przy Jogaile, ani w sobie. Człowiek, którego egzystencja zdefiniowana jest przez inny byt nie może trwać sam, jak ręka bez ciała.

Nie miał już prawa bytu.

Zaczął się rzucać w egzaltacji, krzyczeć, głową rozbił marmur, wpadł do wnętrza ziemii, do piekieł, czuł jego ogień. To musiało być piekło, czuł, jak powoli się spala. Fizycznie nie mógł drgnąć, jakby był tylko górą prochu, z którego powstał, w który tchnięto życie, po czym bez ostrzeżenia wydarto je, przy jednostajnym akompaniamencie bicia wygasającego wyrwanego serca i świstu wśród pustych żeber.

Płynęła w nich wspólna krew, dlaczego powstał między nimi tak wysoki, tak niewzruszony, tak bezcelowy mur?

Słabł już. Nie miał sił, żeby choćby ruszyć się, wziąć miecz, sznur, cokolwiek, zakończyć to.

Nie miał sił, żeby się dłużej opierać.

Pozwolił sobie obumierać w objęciach bezgłośnej agonii.

Ekstatyczne męczeństwo.

Aż mu od niego włosy zciemniały.

***

Nie było już Jogaiły.

Rozpłynął się, nie wiadomo kiedy.

Z bólu, z poczucia winy. W każdym razie, nie było już tego Jogaiły.

"Dojrzał" do bycia władcą, odcinając się od przeszłości na tyle, na ile to było możliwe. Wzmocnił swoje państwo. Poślubił polskiego króla, pieczętując i c h separację.

Nie miał dobrych relacji z żoną, tłumaczono to sobie licznymi kochankami. Ludzie widzieli, to co chcieli widzieć. Była to jedna wielka brednia.

Na nikogo nie mógł spojrzeć już tak jak na Ulryka. Nie zdradzał tej niegdysiejszej jedności dusz. Przynajmniej nie bezpośrednio.

Ale wciąż, mimo pamięci, przestał być sobą.

Teraz mówili na niego Władysław Jagiełło. Król państwa polskiego.

To nie mógł być on.

***

Krzyż.

Bardzo dobra figura.

Dwie duże belki skrzyżowane pod równym kątem.

Symetryczna śmierć.

Harmonijna hańba.

Upodlenie uporządkowane.*

Ulrich przyjął go jak wieniec laurowy. Obleczono go w czarny krzyż na białym habicie. Czuł się w istocie jak wynoszony na ołtarze. Swojego własnego cierpienia.

Poczuł ciężar końca ostrza, delikatnie przykładanego do każdego z jego ramion. Był pełnoprawnym rycerzem zakonnym.

Leżał w postaci krzyża na posadzce, tak jak zawsze. Teraz miał już do tego pełne prawo. Było to już zupełnie naturalne, nikogo nie dziwiło, z pewnością nie Jungingena.

Krzyż.

Symetryczna śmierć.

Tutaj należało (nie)spokojnie umrzeć.

Jedyne, co mu w tym zawadzało to fakt, że był w wielkiej gotyckiej katedrze z niebotycznymi oknami. Nienawidził jej. Leżał tu, pod ołtarzem, jako samotna forma, nie miał się do kogo dopasować. Był pusty.

Wpasował się w niebyt.

Zniknął.

Ten, który powstał z marmuru kościoła po skończonej ceremonii, był mu obcy.

***

Obaj postradali siebie samych i siebie nawzajem.

*wzięte z "Pajęczyny" Barańczaka

surdus resonare | JungiełłoWhere stories live. Discover now