Godzina śmierci

53 8 10
                                    

 Ostatnie godziny pamiętał jak we mgle. Jakieś urywki rozmów, krzyki, nic nie tworzyło spójnej całości. Nie miał pojęcia co się z nim stało i co się z nim dzieje. Nawet teraz nie był pewien, czy się obudził, czy też tkwi w gorączkowym śnie, świadomym na tyle, by mógł sam kierować ociężałymi, nabrzmiałymi myślami.

W powietrzu pachniało krwią.

***

Przez obóz krzyżacki przedzierał się jakiś gwałtownik. Nie raczył nawet zdjąć z siebie zbroi polskiej armii, paradował więc, świecąc swoją obcością.

Akurat go ona obchodziła.

Przeszurał płaszczem wyschniętą ziemię aż do namiotu wodza.

Strażnicy zobaczyli, że to król. Szedł sam.

Pożegnać umierającego.

Wpuścili go.



Jungingen otrzeźwiał, słysząc metaliczne kroki zbrojnych butów, rozdzierających jego trupią, świętą ciszę.

Odwrócił się w stronę wejścia powolnym ruchem ostatku sił na swoim posłaniu.

Świat stanął. Stanął jeszcze bardziej, niż już stał.

Oto stał przed nim stary Władysław Jagiełło.

Oto leżał przed nim jako stary Ulrich von Jungingen.

Taka była prawda.

Wciąż byli beznadziejni w słowach. A jednak robili co mogli.

Bo przecież mogliby wypluć kaskadę przeprosin, żalu, niedowierzania, któryś z nich mógłby sięgnąć po miecz. Ale tak się nie stało.

Jagiełło był śmielszy. Odezwał się pierwszy łamiącym, schrypiałym, nieznajomym głosem:

-Nie podałem ci ręki po walce. Dyrygowałem z daleka, jak ostatni tchórz.

Ulrich nie ryknął. Nie rzucał się. Nie uciekał. Tylko jego powieka drgnęła, czując pod sobą kumulującą się sól.

-Gratuluję ci wygranej. Słusznie mówią, jesteś niesamowitym królem i strategiem. Niechaj truchleją, niech modlą się o litość ci, którym przyjdzie z tobą walczyć na śmierć i życie.

Kiwnął głową, jak to miał w zwyczaju.

Zrozumiał.

Jagiełło westchnął, wypuszczając nozdrzami swoje spięcie.

-Ojciec umarł, bo zobaczył nasze listy. Kazał je palić, zerwać kontakt, nie widział dla siebie innego następcy. Jego brat kończył jego dzieło. A potem... potem okazałem się żałosny, niegodny ciebie. Zostałem w tym, co mi wpojono. Złamałem naszą obietnicę.

Ulrich patrzył na niego ze spokojem. Nie dlatego, że się tego spodziewał, bynajmniej. Przetrawił te słowa. Pomyślał. Odezwał się.

-Zwątpiłem w ciebie. Zwątpiłem w nas. Nienawidziłem wszystkiego. Ciebie też. Byłem ślepy, taki ślepy. Chciałem śmierci. Twojej, mojej. Teraz ją mam.

Patrzyli na siebie, powoli, jak krusząc rdzę czasu, łącząc swoje myśli.

Słowa były iście zbędne, i tak nie umieli nimi właściwie operować.

Jak wyglądało przebaczenie? Obaj już zapomnieli.

Siwe oczy. W rzeczywistości były z bliska takie same, jak je zapamiętał. Twarz była inna, ale miała stały pierwowzór.

Włosy już nie były płomienne, włosy się starzeją. Sposób poruszania też. Ale sposób spoglądania się nie zmienia. Jest wpisany w genotyp, nie da się go wyrwać.

Jagiełło również poczuł ścisk w gardle. Zdjął ciężki metal z torsu, zerwał płaszcz, miecz rzucił na ziemię.

Podszedł do Ulricha. Czułość w ich spojrzeniach była niezmienna.

Ukląkł przy łożu śmierci, składając na jego czole delikatny pocałunek. Przysięga wierności.

Ulryk chciał się podnieść. Spróbował, ale natychmiast padł. Miał poprzebijane mięśnie. Cudem jeszcze oddychał, ostrze ominęło płuca.

Przesunął się w bok, robiąc miejsce Jagielle, żeby też się położył.

Ten posłuchał, obiął konającego delikatnie, żeby nie urazić jego ran. Poczuł, jak sylwetka bez zbroi tak drobna jak kiedyś i nienaturalnie bezbronna pożytkuje ostatki swych sił na wtulenie się w jego tors.

Ich wspólne łoże śmierci. Nie bali się.

Spokój. Jedyne, co było pomiędzy nimi.



Umarła egzaltacja.

Umarł Ulryk, który wszystko przeżywał, chłonął wrażenia, jeszcze tym głodniejszy, im się bardziej nimi sycił*. Spłonęła jego nienawiść, spłonęła jego pustka, spłonęła jego młodość, nieodwracalnie. Nie uwielbiał już w porywach serca, sam tym uwielbieniem przytłoczony, nie uciekał, nie krzyczał, nie rzucał nieśmiałych ukradkowych spojrzeń, nie tańczył już ze swoim mieczem, nie leżał krzyżem.

Umarł Jogaiła, który podziwiał cicho, a potem ubierał to w słowa. Spłonęło jego poczucie winy, spłonęła jego śmiałość, spłonęła jego młodość. Już nie brał w dłoń kielicha, jakby to było jego jedyne życiowe zadanie, nie uśmiechał się z dołeczkami, nie łamał przysiąg, nie milczał zatwardziale, nie mdlał przed surowym obliczem ojca.

Teraz byli oni. Ulrich i Jagiełło. Zaakceptowani przez siebie nawzajem. I właśnie ta wzajemna akceptacja sprawiała, że pogodzili się także z własnymi nowymi wersjami.

Spokój, tylko spokój, brak targania przez niepewność, winę, skruszałe nadzieje. Chyba tak wyglądało w ich wypadku przebaczenie.

Leżeli przy sobie. Byli.

Na dodatek wciąż tymi samymi osobami.

Ale przecież umarli. Dawno temu. Nie można umierać cały czas.

Czy to znaczy, że jednak zmartwychwstali?

Życie, śmierć. Co za różnica.

Jagiełło przebudził się z rana. Tulił do siebie trupa.

***

Odwiózł ciało mistrza do Malborka, tam go pogrzebano. Jagiełło oblężał to miasto jeszcze przez jakiś czas. Chciał mieć ten grób na swoich terenach, chciał go odwiedzać. Potem jednak doszedł do wniosku, że przecież to nie robi tak wielkiej różnicy. Cały świat był w tym przeciwko niemu, armia miała dość, on sam też miał dość. Wezwane posiłki krzyżackie wyniszczały ich obozy od zewnątrz. Zostawił więc twierdzę w połowie września.

Śmieszne, jego fizyczna śmierć unikała jak mogła, czyniąc go, jak na ironię, najdłużej panującym królem polskim. Był spokojny, jak w ich ostatnią wspólną noc, czekał na uderzenie. Nie wzbraniał się, kiedy kostucha po niego przyszła.

Przecież już za życia był z nią oswojony.

***

W otchłani dwa cienie przedzierają się po omacku przez gęsty mrok, rozpraszany wątłym światłem świec. Odnajdują się i nareszcie, w końcu, pasują do siebie w zupełności. Zacierają się ich kontury. Stają się jednym cieniem. **



*inspirowane cytatem z "Hamleta" w przekładzie niestety nie pamiętam kogo

** inspirowane cytatem z "Pieśni o Achillesie" Madeline Miller

surdus resonare | JungiełłoWhere stories live. Discover now