Godzina niemej przysięgi

52 8 25
                                    

Tej nocy nic mu się nie śniło.

Wymknęli się pod swoje drzewo, na miejsce swoich zwyczajowych spotkań. Wyprowadził ich Ulryk, bocznym, tajnym wejściem, o którego istnieniu wiedział tylko on i garstka zakonników.

Wąska obrączka księżyca rzucała wątłe światło na pola pod Malborkiem, zanurzone w lubym mroku. Nogat bawił się jego odblaskami na łuskach swojej tafli.

Niewiele widzieli. Nie dlatego, że było ciemno. Nie widzieli niczego poza sobą nawzajem. Nawet, gdy chcieli spojrzeć w rozgwieżdżone niebo, nie mogli się na nim skupić. Nie ono było najpiękniejszym zjawiskiem tej nocy.

Badali swoje oczy. Długo, wytrwale, jak rzeźbiarz tworzący dzieło życia. Wyryli w sobie własne obrazy, piętna na własnych duchach.

Nawet, kiedy nie patrzyli, ciągnął ich do siebie dobrze znany magnetyzm, jednak dopiero teraz nie czuli potrzeby walczenia z nim. Leżeli ramię w ramię, aż miejsce ich styku zaczynało palić, nie dawało myśleć o niczym innym. Uzależniające. Jakby wszystkie zmysły, jakby wszystkie siły tego świata skupiły się na parunastu centymetrach kwadratowych rozgrzanych ciał.

Potem już nie tylko ramiona, ale i całe ręce zlepiały się. Uścisk z poranka był inny, pokrzepiający, nie niósł ze sobą takiego napięcia, jak teraz.

Złączyła się częstotliwość ich unoszenia ich klatek piersiowych, uderzeń ich serc. Oddech, wilgotny i szybki, połączył się, równie nieznany, co i znajomy.

Ich usta błądziły w ciemności, zanim się odnalazły. Żaden z nich nie miał ani siły ani ochoty walczyć z ogniem, który wyrósł, kiedy ich ciała splotły się, bez barier, parząc obu niedoświadczonym i błogim pożądaniem.

Najlepiej byłoby pozbyć się grawitacji. Wtedy lewitowaliby w niebycie, spleceni ciasno, pierwszy raz czując się równymi. Bo teoretycznie rzecz biorąc dwie połowy wspólnej jedności nie mogą być sobie lepsze lub gorsze.

***

Parę następnych nocy spędzili w podobny sposób. Upojeni sobą i własnym szczęściem. Zaczęli nawet ćwiczyć w innym miejscu, żeby tego jednego nie profanować. Ono było świątynią. Katedrą. Z niebotycznymi oknami.

Właściwie w pewnym momencie przestali ze sobą ćwiczyć, tracąc zainteresowanie wszystkim poza sobą nawzajem.

I tylko ze sobą zjednoczeni rozumieli, co znaczy żyć. Byli za to bezgranicznie sobie wdzięczni. Byli dla siebie życiem.

Nikt nie spodziewał się, że mogą okazać się dla siebie śmiercią. Ale życie i śmierć są ze sobą nierozerwalnie powiązane.

***

-Jogaiła - rzucił w przestrzeń Ulrich, rozkoszując się smakiem tego imienia we własnych ustach. Było takie... właściwe. Inne byłoby nie do zniesienia.

-Tak?

-Twój ojciec zamierza wracać za tydzień, lub dwa. Tak twierdzi mój brat, tak słyszał od dworzan.

Wywołało to falę obustronnego sprzeciwu.

-Co z nami będzie, kiedy odjedziesz?

Znów zapadła ta cisza, niedobra, ohydna, nieznośna.

-Nie wiem, Ulrich. Boję się tej chwili.

Co mogli sobie powiedzieć? Nic. Nikt nie zna przyszłości.

Ulrich zerwał się z miejsca. Jego porcelanowe ciało lśniło w blasku miesiąca, obserwującego ich bacznie zza cienkich, poszarpanych zasłon chmur.

surdus resonare | JungiełłoTempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang