☾ Rozdział XXV

66 7 0
                                    

MARCO

Wiedział, że okłamał Bellę. W zasadzie próbował oszukać przede wszystkim samego siebie, jednak skutek okazał się równie marny, a może nawet gorszy. Sądząc po zaangażowaniu tej dziewczyny, ona przynajmniej mu wierzyła. A może przede wszystkim chciała wierzyć, że naprędce zorganizowane obrzędy przyniosą komukolwiek ulgę.

To tak nie działało i Marco wiedział o tym aż za dobrze. Och, po pochowaniu niemal całej rodziny, nie spodziewał się niczego wyjątkowego w tej kwestii. Ulga nie ustępowała, żal magicznie nie znikał, a umysł nie stawał się ani trochę łaskawszy.

Jakby tego było mało, stojąc w cieniu i obserwując powoli wyludniający się cmentarz, Marco poczuł się jeszcze gorzej niż do tej pory. Nie widział powodu, żeby wraz z zebranymi cisnąć się w niewielkiej kapliczce. Nie miał ochoty spoglądać na zamkniętą trumnę – nie ze świadomością, że w środku i tak nie było ciała. Jednocześnie nie wyobrażał sobie, że mógłby nie przyjść, przez co po cichu zazdrościł Liamowi obojętności. Może gdyby również potrafił odciąć się od wszystkiego i wszystkich, nie czując przy tym wyrzutów sumienia, wszystko stałoby się prostsze.

Pogoda okazała się równie niewdzięczna, to jednak nie powstrzymało mieszkańców Haven przed zgromadzeniem się w jednym miejscu. Marco skrzywił się, mimowolnie zastanawiając, jaki mieli w tym cel. Mógł wyobrazić sobie reakcję Eveline, zwłaszcza że zauważył, że zdecydowanie nie należała do najbardziej towarzyskich osób na świecie. Nie żeby go to dziwiło, zważywszy na to, co tak naprawdę budziło zainteresowanie miejscowych. Możliwe, że tak właśnie działały małe miasta, gdzie ludzie znali siebie nawzajem o wiele lepiej, niż by wypadało.

Gdyby wiedzieli...

Ale czasami życie z daleka od prawdy potrafiło okazać się błogosławieństwem. W tym przypadku z pewnością.

W którymś momencie rozpadało się na dobre, ale nie ruszył się z miejsca. Jakby od niechcenia oparł się o pień rosnącego na skraju cmentarza drzewa, obojętnie obserwując okolicę. W pobliżu nie wyczuł niczego niepokojącego, ale właśnie tego się spodziewał. Szanse na to, że akurat tu miałby wparować jakikolwiek demon, wydawały się niewielkie. Nawet gdyby w trumnie faktycznie spoczywało ciało, taka Eveline była wszystkim absolutnie zbędna.

Wtedy dotarło do niego, że konflikt tak naprawdę dobiegł końca, przynajmniej w kwestii tego, co tyczyło się tej dziewczyny. Niemal roześmiał się na tę myśl – w pozbawiony wesołości, gorzki sposób. Och, to wszystko? Całe zamieszanie tylko po to, żeby dziedziczka Nightów spoczęła pod stertą gruzów, a jej imię zostało symbolicznie wyryte na tablicy upamiętniającej jej rodziców? Taki koniec jakiegokolwiek rodu wydał się Marco jeszcze bardziej przykry niż to, co spotkało większość jego pobratymców. Zbyt smutny, prosty i ostateczny.

Kiedy Eveline wróciła do Haven, w świecie nieśmiertelnych zawrzało. W pamięci wciąż miał słowa Lany i poczucie, że powinien zrobić wszystko, byleby zapewnić tej dziewczynie bezpieczeństwo. Wciąż nie miał pojęcia, czego tak naprawdę oczekiwał Leliel i co stało się tamtego dnia w domu Drake'a, ale to już nie miało znaczenia. Eve odeszła, pozostawiając masę pytań, żalu i kilka złamanych serc. Nic więcej.

Poraziła go bezwartościowość tej śmierci.

Nic się nie zmieniło. Żadnych zwycięzców, żadnych przegranych. Trwali w marazmie, który ciągnął się wystarczająco długo, by wszyscy zaczęli mieć go dość.

Zaledwie kilka metrów dalej żałobnicy wyszli na deszcz. Marco uciekł wzrokiem gdzieś w bok, nie chcąc obserwować odzianej w czerń procesji, powoli zmierzającej ku grobowcowi Nightów. W tamtej chwili nie czuł niczego, ale to nie wydawało się właściwe. Chociaż pustka okazała się znajoma, Marco wolałby, żeby zniknęła. W gruncie rzeczy nawet gniew wydawał się lepszą alternatywą, ale i na to nie potrafił się zdobyć. Wygodna wymówka w postaci zrzucenia winy na Castiela, również nie wchodziła w grę.

FOREVER YOU SAID [KSIĘGA II: INTERLUNIUM]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz