Rozdział VI

77 18 8
                                    

„Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie."


H. Jackson Brown, Jr.









Obudziło mnie jakieś trzaskanie przed drzwiami domku i rozkazy „bądź ciszej", których autorem była Mia. Kiedy nadusiła na klamkę, w mgnieniu oka założyłem na siebie bluzę i poderwałem się na równe nogi.

— Jesteś jak kwazar, Mia. — zaczął napruty jak szewc Theodore. — Krążysz wokół masywnej czarnej dziury. — kciukiem wskazał na siebie. — Ale jesteś też najjaśniejszym punktem w moim marnym życiu. — wymamrotał, a później Mia w końcu mnie zauważyła.

— Położysz go spać? — poprosiła. — Trochę za dużo wypił i nie chcę, żeby Thomas go widział. — sprostowała. Ledwo go utrzymywała w swoich ramionach, dlatego podszedłem do nich, złapałem Fincha za ramiona i pchnąłem w stronę łóżka.

— Odprowadzę cię. — zamknąłem za sobą drzwi i ruszyłem wraz z nią do jej domku. Nie miałem pojęcia, który była godzina, ale chyba jakaś druga w nocy. — Myślisz, że będę w stanie go rano dobudzić?

— Nie wydaje mi się. — odparła rozbawiona.

— Czy on ci właśnie przed chwilą wyznał miłość w języku fizyki kwantowej? — wskazałem za siebie kciukiem.

— Można to tak nazwać. — uśmiechnęła się. — Podobało mi się, jak nie dałeś się sprowokować Brettowi. — oznajmiła nagle. — Chyba masz doświadczenie z takimi ludźmi, co? — przystanęła w miejscu, przed jej lokum.

— Można to tak nazwać. — powtórzyłem jej wcześniejsze słowa, a ona pokręciła głowa.

— Bądź o siódmej trzydzieści. — przypomniała mi, a później wróciłem do Theodore'a, który ślinił poduszkę i zwisał z łóżka.





* * *





Korzystając z okazji, że mój obozowy kumpel zapadł w zimowy sen, wyszedłem z domku chwilę po szóstej. Zegarków nas na szczęście nie pozbawili. Przebiegłem się trasą w lesie, a z moich wniosków wynikało, że to właśnie tędy biegają w ostatniej konkurencji o puchar obozu. W zasadzie wcale nie było tak prosto, jeżeli chodzi o zachowanie tempa. Dużo skrętów i przeszkód w postaci pni, które trzeba przeskoczyć.

Wybiegając z lasu, natrafiłem na chrzestnego, który chodził z jakąś listą i skrupulatnie coś zaznaczał.

— Nolan? — spojrzał na mnie zaskoczony. — A jednak. — uśmiechnął się, kiedy spojrzał na moje buty, nogi i całą resztę.

Może i porzuciłem bieganie zawodowo, ale nie mogłem przecież wyrzucić z życia czegoś, co stanowiło jego integralną część. Czegoś, w czym żyła moja matka.

— Tak, trasa przyjemna. — rzuciłem od niechcenia. — Co robisz? — zrobiłem krok w przód.

— Sprawdzam czystość przed domkami. — wyjaśnił. — Za to są punkty karne. — pogroził palcem. — Dziwi mnie fakt, że przed waszym jest tak czysto, skoro Theodore nie potrafił nawet sam tam dotrzeć.

— No tak. — przygryzłem dolną wargę. — Widziałeś go?

— Niestety. — przyznał. — Jak wstanie do obiadu, będę zdumiony. — dodał już rozbawiony. — Jest chwilę po siódmej, nie miałeś gdzieś być o tej godzinie? Tak mi ptaszki ćwierkają.

— Czy ty wiesz o wszystkim, co tu się dzieje? — zapytałem, idąc już na stołówkę, ale w odpowiedzi usłyszałem tylko śmiech.

Pchnąłem delikatnie drewniane drzwi i zastałem tam zupełnie nikogo. Rozejrzałem się po zapleczu, ale Mii nigdzie nie było. Wzruszyłem ramionami i postanowiłem pójść umyć ręce w toalecie i gdybym miał słuchawki, na pewno bym to zrobił. Jednak usłyszałem coś, co mnie zaniepokoiło.

Serca pokryte bliznamiWhere stories live. Discover now