Rozdział 49

8 1 0
                                    

Nie chwaliłam się nikomu z sąsiadów, że jestem autorką słynnego artykułu, który przez wiele dni nie schodził z niczyich ust. Po kolejnych wizytach policji niektórzy pewnie się tego domyślali, ale nie dopytywali, a ja sama nie wychodziłam z tą inicjatywą.

Do redakcji policja także przychodziła, ale redaktorka była na to przygotowana od samego początku, tak jak ja byłam przygotowana na wszelkie konsekwencje. Komisarz był mocny w gębie, ale niewiele mógł zdziałać. Byłam na lepszej pozycji niż on.

Tego dnia reszta zespołu Plejad nie przywitała mnie jak zwykle to robiła. Dziewczyny spojrzały na mnie, a potem po sobie, wymieniając znaczące uśmiechy.

– Co?

– Nic! – powiedziała Elektra, ale inna już otwierała usta.

– Masz gości.

Elektra kopnęła ją pod biurkiem.

– Miałyśmy nie psuć niespodzianki!

– Jakiej niespodzianki? – Usiadłam na moim miejscu i rozejrzałam się, ale nie widziałam nikogo. – Jakich gości?

– Niedługo się dowiesz – powiedziała, i jakby zgodnie z jej obietnicą, zjawiła się redaktorka naczelna.

– Moon, pozwolisz ze mną?

Była równie podekscytowana, co moje koleżanki, a mnie coraz bardziej zżerała ciekawość. Przeszłyśmy obok innych stanowisk i dalej korytarzem, w kierunku wind.

– Dziewczyny mówiły, że ktoś na mnie czeka? – powiedziałam, akcentując ostatnie słowo, jakbym zadawała pytanie. Redaktorka zrobiła zrezygnowaną minę.

– Powiedzieć im jedną rzecz i zaraz ją wypaplają... tak, ktoś na ciebie czeka.

– Kto?

Posłała mi tajemniczy uśmiech. Taki, który mówił niewiele, poza tym, że nie mam się czego obawiać. W mojej sytuacji to zawsze coś.

– Zobaczysz.

Moje serce zabiło szybciej, napędzane głupią nadzieją, że to Mercury. Nie, to nie mógł być on. Gdyby jakimś cudem o własnych siłach wrócił z obrazu, zastałabym go w mieszkaniu, z Maleństwem na kolanach. To był Mer, robił to, co niespodziewane.

Windą pojechałyśmy na górę wieżowca. Podekscytowana podążyłam za moją przełożoną do sali konferencyjnej. Gdy do niej dotarłyśmy, przewinęło się przeze mnie kilka odczuć. Po pierwsze – zawiedzenie, bo nie czekał tam na mnie Mercury. Po drugie – zaskoczenie. W sali siedziało kilkanaście obcych mi osób. Gdy jednak przyjrzałam się im, zaczęłam rozumieć. W końcu po trzecie – ogarnął mną lęk.

– Moon, to są bliscy osób zaginionych w obrazach – powiedziała. Nie ja wymyśliłam tę nazwę. Ktoś rzucił nią na jakimś portalu społecznościowym, nawet nie wiedząc jak bardzo bliski jest prawdy. – Gdyby nie twój artykuł, nigdy nie dowiedzieliby się, że nie są w swych tragediach sami.

Kiwnęłam głową. Widziałam podobieństwa rodzinne. Mimo to, nim redaktorka powiedziała to na głos, miałam nadzieję, że się mylę. Patrzyło na mnie tyle oczu pełnych smutku, żałości, cierpienia, a także promyków nadziei. Zaczęło mi się robić niedobrze, ale nie dałam niczego po sobie poznać. Musiałam grać twardą, silną. Skoro to zaczęłam, musiałam dokończyć. Nie mogłam nagle się wycofać.

– Pani Moon – powiedział jeden z mężczyzn. Uśmiechał się, ale tylko ustami. Oczy pozostały smutne. – Dziękujemy pani, to naprawdę... gdyby nie pani, nie wiedzielibyśmy, że... nigdy byśmy się nie spotkali. Nigdy byśmy nie wiedzieli, że tych porwań było więcej.

Dychotomia ciał niebieskichWhere stories live. Discover now