3.

182 14 27
                                    


24 grudnia, 1987 19:31

Steve

Nie wierzę, że żyjemy. Nie wierzę, że nie zginęliśmy. Jakim cudem nie zginęliśmy? Co z tego, że nie zginęliśmy? Jak to co z tego, że nie zginęliśmy? Co z tego, że nie zginęliśmy, skoro i tak zginę z rąk mojego ojca? Co jest gorsze: zginąć w zaspie, czy zostać zamordowanym przez własnego ojca? Zdecydowanie to drugie. Cholera jasna, mogliśmy zginąć w tej piekielnej zaspie! Bez konfrontacji. Bez upokorzenia. Bez surowego spojrzenia pełnego zawodu i nienawiści. Bez wstydu. Bez rozpaczy. Siup, zaspa i już. Jak mógłbym stanąć przed ojcem, ze świadomością, że rozwaliłem jego górską furę. Jak mógłbym...

Moje rozważania o śmierci przerywa przeciągły, dziwnie zmodulowany jęk klaksonu. Podnoszę wzrok. Eddie szczerzy się do mnie z zanurzonego w śniegu samochodu z ręką na kierownicy. Nie mam zielonego pojęcia co zrobię po powrocie do domu, nie wiem jeszcze kogo wpiszę na swój testament, nie mam zielonego pojęcia jak ten głupi klakson w ogóle zadziałał, ale biorę głęboki wdech i wracam do otwartych drzwi kierowcy. Jestem w sześćdziesięciu procentach pewien, że zaraz dostanę jakiegoś ciężkiego przypadku zawału, ale biorę się w garść, jak przystało na Stevena Harringtona.

- Wesołych świąt, Stevie! - odzywa się Eddie, gdy zaglądam do środka, z całą pewnością zielony na twarzy.

Nie wiem skąd w nim ten wspaniałomyślny optymizm. Może oboje straciliśmy zmysły.

- Wesołych świąt, kretynie. - odpowiadam słabo. - Dzięki, że uratowałeś nam życie. Chociaż jak mniemam moje czeka przykry kres jak tylko postawię stopę w Hawkins.

- Spokojnie, Harrington, nie musimy wracać do domu. - stwierdza. - Zamieszkamy wśród tej pięknej zimowej scenerii, zbudujemy szałas, upolujemy dzika i założymy własną cywilizację na tej wspaniałej górze.

Kiwam głową z pełnym współczucia spojrzeniem. Nie ma już dla niego nadziei. Brak mu piątej klepki.

Rozglądam się ostrożnie, próbując ocenić straty, oprócz tych nieodwracalnych strat w ludziach i ich rozumach. Dokładnie połowa pojazdu tonie w śniegu. Choćby przytrafił nam się cholerny cud bożonarodzeniowy i samochód by odpalił, nie ma szans na wyjechanie z zaspy. Wzdycham głęboko i zerkam na zegarek. Jeśli wierzyć moim uprzednim obliczeniom, dalsza trasa autem miała nam zająć już tylko około dziesięciu minut. A to oznacza, że jeśli jakimś cudem zbierzemy w sobie resztki sił i dzielnie wmaszerujemy pod górę, dotrzemy do chaty za jakieś... biorąc pod uwagę nasz skrajny stan fizyczny i mentalny... pięćdziesiąt minut, godzinę maks. To nie tak dużo. Gęsta śnieżyca i lodowaty wiatr nie ustały w choćby najmniejszym stopniu i nie otacza nas nic prócz drzew, białego puchu, lodu i ciemności, a ledwie dwie minuty temu planowałem rychłe spisywanie testamentu, ale na myśl o rozgrzanym (boże, dzięki ci za durne wymysły starych i zatrudnienie Stanleya) salonie, gorącym prysznicu, kominku i puchowej pościeli czuję gdzieś głęboko rosnący promyk nadziei. Zerkam w kierunku, w którym jechaliśmy (przed katastrofą). Bez szerokich świateł samochodu jest ciemno jak cholera, ale jasny śnieg i srebrno-bure niebo i tak zapewniają większą widoczność niż panowałaby tu w lecie. Biorę ostatni, głęboki wdech, zapinam kurtkę pod samą szyję i zaglądam do auta.

- Do chaty zostały nam jakieś dwa kilometry. To nie tak daleko. Jestem prawie pewien, że wejście zajmie nam mniej niż godzinę.

Eddie nie reaguje na moje słowa, jakbym opowiadał mu cholerną bajkę na dobranoc, a nie objaśniał potencjalnie ratujący życie scenariusz. Pstrykam mu przed twarzą, drugą ręką chwytając porzuconą na tylnym siedzeniu czapkę.

- Eddie. - odzywam się spokojnym, wyraźnym tonem. - Wyłaź.

Marszczy brwi i składa ręce na piersi. No pięknie. Wracamy do rozmowy z siedmiolatkiem.

Steddie - Christmas/Winter AUWhere stories live. Discover now