Winter Dracoland

243 25 293
                                    

1.12.2003

– No wreszcie. Już miałem cię reanimować.

Otworzyłem oczy, ale zaraz je zamknąłem, tak mnie zapiekły od światła. Moja nocna lampka, z bajerancką opcją zmiany kolorków, była teraz ustawiona na ostrą biel, jak w szpitalu albo jakimś areszcie śledczym. Sam tak nigdy nie robię, nie wspominając, że zasadniczo z własnej woli nie świecę sobie prosto w ryj.

Tego typu atrakcje mogły oznaczać tylko jedno — kac nie fundował mi omamów słuchowych. Miałem towarzystwo.

– Potter – wychrypiałem – jak tu wszedłeś?

– Jestem aurorem, Malfoy – powiedział tonem, który wręcz prosi o wpierdol. Wielka szkoda, że nie miałem na niego siły. Uchyliłem eksperymentalnie jedną powiekę i aż syknąłem.

– Biuro Aurorów dało jakieś specjalne uprawnienia do najść w nocy, czy jestem o coś oskarżony? Bo jak nie, to spadaj. Pogap się na kogoś innego, jak śpi, creepie.

Usłyszałem coś na kształt cierpiętniczego westchnienia, choć przecież to JA byłem tu ofiarą. Potem dobiegł mnie dźwięk rozsuwanych zasłon i szczęknięcie klamek w oknach. Jednocześnie ta potworna, opalizująca bielą żarówka przestała mnie palić w powieki.

– Po pierwsze, próbowałem cię obudzić – powiedział tamten – ale nie reagowałeś na żadne bodźce, podziałała dopiero lampa. Nie wiedziałem, że lubisz różowy.

– To fiolet. I wypierdalaj.

– Po drugie – ciągnął niewzruszony – Przysyła mnie twoja matka.

No przecież.

Podczas bitwy o Hogwart moja droga mamunia pokazała więcej jaj niż ja i stary razem wzięci, okłamując Voldemorta, że Potter jest martwy, gdy wcale nie był. Z perspektywy czasu mógłbym to nawet uznać za epicką scenę — tłum szaleje, zaklęcia latają na wszystkie strony, a tamten wstaje i nagle żyje. Wyrazu twarzy Beznosego nie zapomnę do końca życia, a warto wspomnieć, że jego mimika była z natury dość ograniczona. Jak to u ludzi bez nosów. Tak przynajmniej myślę, bo żadnego innego dotąd nie poznałem.

W każdym razie, w procesie śmierciożerców Potter zeznał, jak było, dzięki czemu matkę ukarano jedynie konfiskatą części jej osobistego majątku. Ten należący do ojca zarekwirowano całkiem, pozostawiając nam w zasadzie tylko bezużyteczne już Malfoy Manor. Jego samego wsadzili do Azkabanu na dożywocie, mnie zaś skierowano pod nadzór jako młodocianą ofiarę demoralizacji.

Skutkiem ubocznym tego wszystkiego była dozgonna wdzięczność między Potterem a matką, trwająca, niestety, do teraz. Ot, zaczęło się od zaproszenia na herbatkę z jej strony, że niby w podziękowaniu za proces, potem pogodziła się z siostrą, u której Bliznowaty też bywał, a to wszystko, gdy ja, niczego nie podejrzewając, podejmowałem usilne próby dokończenia edukacji w Hogwarcie. Podobno jej współczuł, bo taka samotna, a tak naprawdę, bezczelnie i w sumie nie wiem po co, urabiał ją sobie. Oczywiście, z powodzeniem. Moją własną matkę.

Pięć lat później sytuacja była taka, że Narcyza Malfoy, dawniej gotowa zwinąć Pottera w precel, jeśli źle na mnie spojrzał, obecnie uważała go za całkiem miłego, obiecującego młodzieńca. Chętnie uczestniczyła w sygnowanych przez niego gównianych inicjatywach typu Dzień Integracji. Co najgorsze — ceniła jego zdanie i ewentualną pomoc w rozwiązywaniu różnych problemów.

No, a jaki ona mogła mieć problem? Wiadomo, że mnie. Byłem nim prawdopodobnie od zarania życia płodowego, bo tak już została zaprojektowana — dziedzic miał stanowić cały jej świat. Odkąd wyprowadziłem się z Malfoy Manor, nie dawała mi żyć żądaniem ciągłych meldunków na temat tego, co robię, gdzie, a już zwłaszcza, do której. Dłuższe milczenie z mojej strony niemal zawsze oznaczało wizytę, a już co najmniej wyjca.

(R)evolution [powojenne Dramione]Where stories live. Discover now