My only wish (not just this year)

164 22 238
                                    

Urodziłem się niewdzięcznym złamasem.

Tak naprawdę, to nie. A przynajmniej nie tego uczyli na corocznych warsztatach doskonalących dla wychowawców. Oczywiście, nie wspominali konkretnie o mnie — mówili, że dziecko jest jakby czystym arkuszem, który można dopiero zapisać właściwymi treściami. Dołączyłem do obsady sierocińca, mając zerowe doświadczenie pedagogiczne, dlatego nie wiedziałem, czy mieli rację, czy może zwyczajnie gadka tego typu pasowała do powojennej narracji. Na początku nieszczególnie przypadła mi do gustu. Po pierwsze, automatycznie przerażała mnie odpowiedzialność za młode, teoretycznie nieskażone duszyczki. Po drugie, w chwilach namysłu nad samym sobą znacznie wygodniej było mi zwalić wszystko na geny. 

Na szczęście, szybko okazało się, że, wedle wpajanego nam kodeksu, one pozostawały drugorzędne. Niezależnie od wszystkiego, to dorośli odpowiadali za produkt finalny w postaci pełnowartościowego obywatela lub małego, zakompleksionego pojeba. To mi osobiście pasowało — lubiłem myśl, że winien jest z zasady kto inny. Gdybym wziął na klatę przekonanie o odpowiedzialności za własne czyny, przygniotłoby mnie pewnie niczym tamta sztanga, gdy poszedłem z Nottem poćwiczyć. Dwóch typów z obsługi siłowni przybiegło, by mnie spod niej wydłubać i wyszedł przypał. 

Kwestia wdzięczności tudzież jej przeciwieństwa nawiedzała moje myśli za każdym razem, kiedy odwiedzałem matkę. Tego poniedziałkowego popołudnia nie było inaczej.

– Draco, Draco, Draco – powiedziała, kręcąc głową z przedziwnym miksem nagany, pobłażliwości oraz całkowitego braku zdumienia. Jakby ta potrójna mantra miała jednocześnie mi uświadomić, jak bardzo zjebałem, ale również to, że wybacza. Typowo.

– Ja też się nie gniewam – odrzekłem, pociągając teatralnie nosem. Jeśli miewałem pewne upodobanie do dramatu, to po niej. Słowem — nie moja wina.

– Za co niby? – spytała.

– Za wbicie mi noża w plecy poprzez wysłanie Pottera. Wiesz, jakie to uczucie, oglądać go bladym świtem we własnej sypialni?

Miałem szczerą nadzieję, że naprawdę nie wie i nagle wcześniejszy żart o ożenku Rozczochranego z moją matką wydał mi się wyjątkowo mało zabawny.

– Nie mam pojęcia – odparła z typową dla siebie godnością – Za to znam nader dobrze uczucie, gdy RODZONY SYN nie daje znaku życia przez okrągły tydzień...

– Sześć dni – wtrąciłem, co nie miało sensu, bo przecież dobrze wiedziałem, co nastanie dalej.

– Spędziłam szesnaście godzin, próbując wydać cię na ten smutny świat – dokończyła, nie bez satysfakcji – Mogę chyba oczekiwać kilku minut twojego czasu, poświęconych na choćby szczątkową komunikację.

Przytaknąłem potulnie, bardzo chcąc już wyjść z etapu wspominek, by przejść do meritum. Odczekałem, aż matka wspomni wszystkie moje kolki, rzadkie kupy oraz cykliczne obrzygiwanie jej budyniem. Te incydenty, w ocenie Narcyzy Malfoy, miały świadczyć o sile i zasięgu nadal symbolicznie łączącej nas pępowiny. Ona jej nigdy nie odcięła, a ja, wedle rodzinnych zasad, również nie powinienem. Niczego innego ode mnie nie chciała — jak podkreślała z naciskiem. Jedynie nieustannego upewniania ją, że żyję i to nieźle. Najlepiej, by przekaz był jeszcze zgodny z prawdą.

O to mi właśnie chodziło w temacie wdzięczności. Bo, tak naprawdę, matka faktycznie nie prosiła o wiele. To ja byłem zbyt leniwy, by jej zapewnić choćby tyle. Zawsze tak było. Rodząc się w miarę szybko po ślubie, w dodatku z penisem, uratowałem ją od tylu nieprzyjemności, że w ramach podziękowania postanowiła niczego więcej ode mnie nie wymagać. Cokolwiek nie zrobiłem, było dość dobre. Pierwsze czary, nieudolne próby przy fortepianie czy francuskie koniugacje — we wszystkim potrafiła znaleźć pozytywy. Jednym z moich najwcześniejszych wspomnień było to, jak bezskutecznie zniechęcany przez Zgredka, namalowałem na ścianie nundu-giganta, wyposażonego w płomienną grzywę oraz zęby wielkości mojej ręki. 

(R)evolution [powojenne Dramione]Where stories live. Discover now