Candy Kane

105 17 249
                                    

Wtorek był od zawsze najbardziej pracowitym dniem w naszym sierocińcu.

Po pierwsze, wtedy przywożono dostawy spożywcze na cały tydzień — przechodząc z jednej części budynku do drugiej, należało skakać nad skrzynkami pełnymi odżywczego jadła, takiego jak płatki owsiane, twaróg oraz polędwica indycza, uformowana w rulony. Niektórzy wychowawcy korzystali z przysługującego im prawa do spożywania posiłków razem z podopiecznymi. Mnie by to nie przyszło do głowy. Może i nie byłem już na tak wysokim szczeblu drabiny społecznej, jak dawniej, ale musiałem sobie zachować w życiu choć ciutkę wyrafinowania. Ceniłem dobrą kuchnię — wprawnie przyrządzoną dziczyznę, świeże owoce morza, pomysłowe desery, a nade wszystko, wino. Teraz gdy miałem świadomość, ile to wszystko kosztuje, a dodatkowo, musiałem sam rzeczone koszty ponosić, dawkowałem sobie, oczywiście, kulinarne przyjemności. Jest jednak różnica między zredukowaniem piwniczki do kilku butelek a spożywaniem szemranej mięsnej pulpy.

Przynajmniej, dzięki mojej osobistej interwencji, nie był to już model miejscowo pokolorowany tak, by plasterek udawał uśmiechniętą mordę misia.

Było to tak — pewnego wtorku, idąc slalomem pomiędzy wypełnionymi żarciem kartonami, natknąłem się na Amy McAllister. Lubiłem tę gówniarę szczególnie od momentu, gdy dotarły do mnie zazdrosne szepty kilkorga dzieci, rozprawiających o tym, jak ona niby świetnie sama czyta. Mając uzasadnione wątpliwości (trochę jej jeszcze brakowało do piątych urodzin), zaczaiłem się raz pod drzwiami pokoju młodszych dziewczynek. Wysłuchałem zza nich Amy, z przekonaniem prezentującej swoje talenty za pomocą wyjątkowo obfitej w szczegóły czytanki o małym kotku.

A potem porównałem przekaz ustny z materiałem źródłowym i cóż — nie miały ze sobą za wiele wspólnego, gdyż mała waliła klasyczną ściemę. Przyciśnięta, wyspowiadała mi się z silnej potrzeby zaimponowania koleżankom, wśród których wcześniej nie wyróżniała się niczym wartym podziwu. Rozumiałem dobrze jej pobudki. Dodatkowo, w sumie szanowałem, jak płynnie opowiadała z głowy zmyślone kocie przygody. Niestety, musiałem jednak wychowawczo interweniować, dlatego, wręczywszy jej chusteczkę, zapowiedziałem, że jeśli sprawnie nauczy się czytać naprawdę, puszczę incydent w niepamięć. Strzeliłem sobie w stopę, bo później przychodziła do mnie z kolejnymi książeczkami, żądając lekcji.

Niemniej, tamtego dnia zastałem ją samą koło jednego z kartonów, literującą napisy na puszkach.

– Fasola biała – przeczytała z wyraźną satysfakcją – Produkt. Stra... nie, ster... sterroryzowany.

– Sterylizowany – poprawiłem. Odpowiedziało mi zszokowane spojrzenie dziecięcych oczu.

– JAK KOTEK? - zawołała Amy, omal nie wypuszczając puszki z ręki.

– Dlaczego niby... – zacząłem, ale zreflektowałem się szybko – Nie, nie jak kotek. Jak fasola.

– Rob Marshall mówił, że niesterylizowane koty śmierdzą i ciągle robią dzieci, przez co trzeba je potem topić w jeziorze. Ale kłamał, prawda Draco? 

Zanotowawszy w głowie, by przemówić Marshallowi do słuchu, przykucnąłem przy Amy, by przez kolejny kwadrans w tej bardzo niewygodnej pozycji wyjaśnić jej pokrótce zagadnienie odpowiedzialnej kontroli populacji zwierząt domowych, obróbki termicznej warzyw oraz dystansu, wskazanego podczas wysłuchiwania historii kolegów. Z każdą minutą coraz bardziej czułem, że moje tłumaczenia mają tyle wspólnego z merytoryką, co tamto zmyślanie czytanki. Na koniec byłem pewien już właściwie głównie braku genitaliów u fasolki.

- Może pójdziemy sprawdzić, co jeszcze przywieźli? - zaproponowałem wreszcie. Ku mojemu zadowoleniu, Amy zgodnie wzięła mnie za rękę, po czym wspólnie kontynuowaliśmy przechadzkę, czytając co ciekawsze napisy. Wreszcie trafiliśmy na karton z wędliną i tu zaczął się dramat.

(R)evolution [powojenne Dramione]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz