Rozdział 22

2.5K 257 11
                                    

Aaron

Tydzień później

Przetrwanie. Tę umiejętność właściwie wyniosłem z domu, odkąd sięgałem pamięcią, moje życie właśnie było na poziomie wegetacji. Jakby mój organizm był zaprogramowany na absolutne minimum, aby po prostu przetrwać wszystkie ciosy.
Żeby tylko przeżyć.
Zaczynałem sam i kończę sam. Kochałem ludzi, którzy mnie otaczają, ale miłość do kobiety, która mnie nie chciała, jest zupełnie innym wymiarem bólu. Ten ból sprawia, że czuję się, jakby ktoś przypalał mnie rozżarzonym metalem.
Postanowiłem spędzić dzień przed komputerem. Uzupełnić wszystkie braki w dokumentach, posprzątać. To, co dotychczas sprawiało mi przyjemność, poszło w odstawkę. Nie doglądałem koni, nie wyrzucałem obornika, nie jeździłem w pole, nie rozmawiałem z chłopakami; sami musieli rozdzielać pomiędzy siebie pracę. Mój dom został zamknięty. Chłopcy jedli w stołówce Liv, nie chcąc wchodzić mi w drogę.
Otworzyłem laptop i położyłem go na kolanach. Obok postawiłem talerz z jakimś odgrzewanym mięsem. Już miałem go uruchomić, kiedy do domu wparowała zdyszana Liv. Za nią wbiegli wszyscy pracownicy z obu gospodarstw.
– Ro... Ro... Ronnie... – Próbowała złapać powietrze.
– Jestem zajęty, dajcie mi spokój! – odkrzyknąłem.
– Dzwoniła jakaś kobieta! – Z korytarza dobiegł mnie głos Marco. – Sophie wyjechała tydzień temu.
– Nie obchodzi mnie to. – odparłem, nie odwracając się nawet w ich kierunku.
– Ona wyjechała z Baltimore i miała zjawić się tutaj, Aaron. – Liv w końcu odzyskała głos. – Jej przyjaciółka znalazła mój numer w jej komputerze. Odkąd wyleciała nie dała znaku życia.
– No i?
– Jechała do ciebie! Widzisz ją tutaj?! – Zaczęła histerycznie krzyczeć. – Ponoć obdzwoniła szpitale w okolicy, ale nikt nie chciał udzielić jej żadnych informacji. Zapadła się pod ziemię!
Natychmiast uderzyło we mnie gorąco, ale nie chciałem dać się ponieść panice, w którą wpadli pozostali.
– Gdyby coś jej się stało, to powiadomiliby rodzinę. – Próbowałem racjonalnie wyjaśnić. Nie byłem pewien, czy próbuję przekonać ich, czy siebie.
Odłożyłem laptop i wstałem. Natychmiast wciśnięto mi w dłonie gazetę. Spojrzałem na pierwszą stronę, gdzie informowali o niedawnym wypadku na trasie z Houston. Na przeklętym odcinku. Byłem tam, przejeżdżałem tamtędy. Przyjrzałem się zdjęciom z miejsca wypadku. Dwa wraki, wokół spanikowani ludzie. Karetka. Nosze. Na jednych zwłoki przykryte czarnym workiem, na drugich jakieś drobne ciało...
– Nie... – Pokręciłem głową. – Nie!!! – Teraz ja krzyczałem z histerią. – To nie ona!
– Ronnie, musimy dowiedzieć się, co się z nią stało.
– Szpital. Dajcie mi telefon! Nie! Kluczyki! – Zacząłem biegać po domu, przepychając się pomiędzy nimi. – Zejdźcie mi z drogi, kurwa!
Gdy znalazłem kluczyki, z pomiętą gazetą w rękach wsiadłem do wozu. Nie słuchałem zawodzenia Liv i Marii, że nie powinienem kierować w taki stanie. Nie słuchałem nikogo i niczego.
Drżącymi rękami ściskałem kierownicę. Nie zwracałem uwagi na licznik ani na przemykające z naprzeciwka samochody. W międzyczasie dodzwoniłem się do komendanta. Udzielił mi tylko nieoficjalnie informacji, że jeden uczestnik wypadku zginął, a drugi został zawieziony do szpitala w Sugar Land. Kiedy pytałem, czy to kobieta, nie odpowiedział. Dodał tylko, że stan jest krytyczny.
Po trzydziestu minutach parkowałem na terenie szpitala. Starałem się. Naprawdę się starałem nie dać ponieść się nerwom. Wciąż powtarzałem w głowie jak mantrę, że to na pewno nie ona. Może okłamała przyjaciółkę i wyjechała z tym pierdolonym gogusiem?
Kiedy przekroczyłem próg szpitala, mój niepokój przybrał na sile. Nienawidziłem tego miejsca. Tu zmarli moi rodzice. Mury tego szpitala jako ostatnie słyszały moje modlitwy i widziały moje łzy.
Stanąłem przy ladzie i zacząłem nerwowo uderzać w nią kluczykami.
– Słucham. – powiedziała czarnoskóra pielęgniarka, nie uraczając mnie nawet spojrzeniem.
– Szukam Sophie... Sophie Johnson. – wymamrotałem.
– Rodzina? – Podniosła w końcu na mnie wzrok.
– Tak. – odpowiedziałem bez zawahania.
Wstukała coś na klawiaturze i spojrzała na mnie jak na jakiegoś durnia.
– Nie mamy takiej pacjentki. – powiedziała chłodno i chciała odejść.
Sięgnąłem ręką przez kontuar i siłą ją zatrzymałem. Położyłem przed nią zmiętą gazetę i zacząłem w nią uderzać dłonią.
– A z tego wypadku?! – ryknąłem. – Kogo tu przywieźli?! Kurwa! Muszę wiedzieć, że to nie była ona! – wrzeszczałem, a zaraz potem ukryłem twarz w dłoniach.
Nogi ugięły się pode mną, a po policzkach popłynęły łzy. Nie wytrzymałem. To miejsce wywoływało we mnie najgorsze z możliwych uczuć. Poprzysiągłem sobie, że już nigdy tu nie wrócę, a teraz bylem zmuszony szukać kobiety, którą kocham właśnie w tym cholernym szpitalu.
Wyraz twarzy pielęgniarki diametralnie się zmienił. Nie spuszczając ze mnie wzroku złapała za telefon. Wyglądało, jakby wzywała kogoś z oddziału psychiatrycznego, bo w tamtej chwili to byłoby doskonałe miejsce dla mnie, jednak słowa, które wypowiedziała świadczyły o czymś zupełnie innym.
– Doktorze, chyba mamy kogoś, kto będzie mógł zidentyfikować... Tak... Dobrze... – Odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się do mnie pokrzepiająco.
– Zidentyfikować? – wydusiłem z siebie, wyobrażając sobie najgorsze.
– Nie znamy personaliów kobiety, która brała udział w tym wypadku, jej dokumenty były zniszczone, a jej twarz... – Nie dokończyła, ponieważ podszedł do nas starszy mężczyzna w kitlu.
Miał dobrotliwy wyraz twarzy, wyglądał na jednego z tych, którzy pomimo upływu lat nie wypalili się zawodowo i wciąż mieli w sobie empatię. Wyciągnął do mnie rękę, a ja zdezorientowany i zdenerwowany do granic możliwości nie byłem w stanie jej uścisnąć.
– Nazywam się doktor Moore, a pan może nam pomóc. – Uśmiechnął się szeroko.
Kurwa, co oni wszyscy z tą pieprzoną radością na twarzach?!
Za lekarzem stanęło dwóch policjantów. Poczułem się jak przestępca, którego zaraz wyprowadzą w kajdankach.
Widziałem jak przez mgłę, z ledwością rejestrowałem wielki hol, przez który mnie prowadzili. Później była metalowa winda, w której śmierdziało środkiem do dezynfekcji. Wysiedliśmy z niej i znów przemierzaliśmy długi korytarz, aż w końcu lekarz zatrzymał się przed szklanymi drzwiami. Moje dłonie zaczęły się pocić, a nogi jakby odmawiały posłuszeństwa i koniecznie chciały sprowadzić mnie do poziomu posadzki. W środku były dwie pielęgniarki w różowych fartuchach. Pochylały się nad kimś leżącym w szpitalnym łóżku. Nie takim, na jakim leżała moja matka czy ojciec. To wyglądało jak ogromne centrum dowodzenia.
– Przywieziono ją tydzień temu z przeklętego odcinka sześćdziesiątej dziewiątej. Nie wiemy kim jest. – odezwał się lekarz. – Nie wiedzieliśmy kogo powiadomić.
Czułem jak mi się przygląda, ale ja nie odrywałem wzroku od pleców jednej z pielęgniarek. Zaklinałem w duchu, aby się odsunęła, żebym mógł się upewnić, że to nie Sophie leży w tym cholernym łóżku.
– A rejestracja samochodu? – zapytałem już całkiem trzeźwo, choć wciąż targały mną nerwy.
– Fałszywa. – wtrącił jeden z policjantów. – Facet wypożyczał auta na lewo. – wyjaśnił.
– Wejdźmy. – zaproponował drugi i wskazał dłonią szpitalną salę.
Przepuścili mnie przodem. W pomieszczeniu zapalone było rażące światło. Najpierw zobaczyłem mnóstwo plastikowych wężyków, kroplówki i krew w plastikowej torbie zawieszone na stojaku. Uwagę przykuwały również monitory i pompy. Później dostrzegłem dwie nogi w gipsie, twarz była zakryta gumową maską, a czarne włosy rozproszone na białej pościeli. Zasłoniłem usta, żeby nie pozwolić, aby wydostał się z nich duszący mnie szloch. Podszedłem jeszcze bliżej. Klatka piersiowa unosiła się tylko dlatego, że maszyna pompowała w nią tlen. Do szczupłych rąk przytwierdzone były kroplówki i kable. Pochyliłem się nad unieruchomioną głową i odgarnąłem z jej czoła kosmyki włosów. Jej twarz była sina i pokryta licznymi ranami, ale rozpoznałbym ją wszędzie i zawsze. Upadłem na kolana. To była moja Sophie.
– Boże! Nieeee! – Zapłakałem żałośnie, a całym moim ciałem wstrząsały dreszcze. – Nie ty!
Nikt mnie nie odciągał, nie próbował uspokoić. Przylgnąłem twarzą do jej drobnej dłoni i moczyłem ją łzami. Z rosłego mężczyzny stałem się tym samym chłopcem, który nie radził sobie ze stratą. Nie mogę stracić i jej. Nie mogę...
Na ramieniu poczułem czyjąś ciepłą dłoń, a zaraz potem silne ręce, które próbowały mnie podnieść.
– Proszę usiąść. Damy panu coś na uspokojenie, ale...
– Sophie Johnson. Moja przyszła żona... – wybełkotałem. – Ona... Ona... – Dławiłem się łzami.
Posadzili mnie na krześle i natychmiast poczułem ukłucie w ramię. Minęło kilka minut, a może godzin. Straciłem poczucie czasu. Nagle zrobiłem się nienaturalnie spokojny, a mój oddech stał się miarowy. Rozejrzałem się. Wszyscy stali nade mną i czekali.
– Ma pan kontakt z jej rodziną?
Zaprzeczyłem nieznacznym ruchem głowy. O jej rodzicach wiedziałem tylko tyle, ile mi opowiedziała. Ile zdążyła powiedzieć.
– Mieszkają na przedmieściach Baltimore. – wymamrotałem.
– Znajdę. – wtrącił mundurowy i wyszedł.
W jego ślady poszedł też drugi. Zostałem sam z lekarzem i dwiema pielęgniarkami, które doglądały Sophie. Przyglądałem się jak ją myją, przewracając ostrożnie na boki. Co jakiś czas, któraś z otaczających ją maszyn wydawała z siebie pisk, a one tylko zerkały na cholerny monitor, jakby się uprawniały czy mogą zignorować uporczywy alarm.
– Wyjdzie z tego? – zapytałem nie patrząc na lekarza.
– Ma zapadnięte płuco, wstrząs mózgu, złamaną miednicę, obie nogi i żebra. – wymieniał. – Musieliśmy usunąć śledzionę. – dodał i spojrzał na mnie, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć.
– Przeżyje. Musi.
– Ma silny organizm. Pierwsze trzy doby były decydujące, teraz wszystko zależy od niej. – powiedział i poklepał mnie po plecach. – I od Boga.
–Bóg zabrał mi już wszystkich więc niech teraz się w to nie miesza. – burknąłem. – Dlaczego jest nieprzytomna? – Zwróciłem w końcu wzrok na niego.
– Utrzymujemy ją w śpiączce farmakologicznej, żeby nie cierpiała. – wytłumaczył.
– Mogę z nią zostać? – Wstałem z krzesła, na którym mnie posadzili i przeczesałem dłonią włosy.
– Pięć minut. – powiedział i podszedł do pielęgniarek.
Te popatrzyły na mnie i przerwały swoje czynności, po czym skinęły głowami i wyszły razem z nim z sali.
Usiadłem obok jej łóżka i starałem się znów nie rozkleić. Wziąłem jej dłoń w rękę i przyłożyłem do ust.
– Co ty zrobiłaś, paniusiu? – wyszeptałem. – Miałaś nie pakować się w kłopoty, ty lekkomyślna... – głos mi się załamał. –  Byłem u ciebie, wiesz? Mieszkasz w najbardziej obrzydliwym miejscu. – zaśmiałem się pod nosem, ale po policzkach znowu popłynęły mi łzy.
Pocałowałem każdy jej palec, uważając, aby nie uszkodzić żadnego wężyka i kabla, do których była przypięta. Obserwowałem monitor nad jej głową, który wskazywał jej czynności życiowe. Każda z maszyn wydawała dźwięki, które były dla mnie nie do zniesienia i jednocześnie dawały nadzieję.
Mieszanina myśli w mojej głowie tworzyła powoli jakąś spójną całość. Jeśli do wypadku doszło, gdy wracałem z Baltimore, to świadczyło o tym, że ten pajac, którego spotkałem pod jej drzwiami mnie oszukał. Nie dzwoniła do niego, nie mogła, bo w tym czasie musiała być w drodze do mnie. Chciała być ze mną. Gdybym nie pozwolił jej wyjechać, nigdy by do tego nie doszło. Nie leżałaby tu.
Wyjąłem z kieszeni telefon, który przez cały czas wibrował. Dzwoniła Liv. Już chciałem odebrać, gdy do pomieszczenia weszła kobieta.
– Co pan robi? Tu nie wolno używać telefonów! Proszę natychmiast wyjść! – uniosła głos.
Wstałem posłusznie, ale nie wyszedłem od razu. Pochyliłem się nad fioletową twarzą Sophie i musnąłem jej czoło ustami.
– Wrócę, paniusiu. – wyszeptałem i pod wpływem morderczego spojrzenia sanitariuszki, opuściłem salę.
Stanąłem za drzwiami i nerwowo zmierzwiłem włosy. Wciąż wpatrywałem się w drobne, nieruchome ciało, leżące za szybą. Pielęgniarka wkłuwała się w jej palce i pobierała próbki krwi. Później odłączyła coś od jej piersi, a jedna z maszyn zawyła. Spryskała jej skórę jakimś sprejem, odkleiła plaster i w to miejsce umieściła świeży. Przypięła ponownie wężyk i alarm ucichł.
To nie ona powinna tam leżeć i walczyć o życie. Choć ja stałem o własnych siłach, czułem, że również walczę o swoje. Pierdolone życie, które postanowiło mi udowodnić, jaki jestem słaby. Byłem odpowiedzialny za to, co się stało. Czułem się bezsilny i ponownie przegrany, ponieważ nie mogłem jej w żaden sposób pomóc.
Kobieta wyszła i zmierzyła mnie nieprzyjaźnie, po czym kiwnęła głową w prawą stronę. Odwróciłem się i zobaczyłem oszkloną szafkę.
– Następnym razem proszę założyć jednorazowy fartuch i maseczkę. Nie można używać telefonów i należy ograniczać dotykanie pacjentki, żeby uniknąć przeniesienia niepotrzebnych bakterii. – Zaczęła wymieniać. – Rękawiczki są w kartoniku na biurku. – Wskazała dłonią mebel za szybą.
Choć jej wygląd był groźny, to musiałem przyznać, że byłem jej wdzięczny za te wszystkie wskazówki. W gardle uwięzła mi gula, sprawiając ból i odbierając oddech.
– Jak się pan rozsypie, na pewno jej to nie pomoże. – powiedziała twardo i zostawiła mnie samego. W tej chwili telefon w mojej dłoni ponownie zawibrował. Odebrałem w końcu połączenie od Liv, odprowadzając kobietę wzrokiem.
– Żyje. – powiedziałem słabo i się rozłączyłem.

Nie mój świat #1 ZOSTANIE WYDANADonde viven las historias. Descúbrelo ahora