Rozdział 6

78 6 3
                                    

William zamierzał zapomnieć. Chciał zapomnieć. Każdego dnia wracał jednak do pustego mieszkania, gdzie na oparciu fotela czekał na niego ten pieprzony, bordowy szalik, i nim się obejrzał, mijał już pierwszy tydzień nowego roku, a on wciąż i wciąż, bez ustanku, wspominał tę sylwestrową noc. Złapał się na myśleniu o tym, że zaczynał woleć swoje koszmary niż to ciągłe wahanie, gdy leżał przez całą noc w łóżku, nie potrafiąc zasnąć, i rozważał, co powinien zrobić. Miął bordowy szalik w palcach, a czasami nawet zaciągał się jego zapachem... I czuł się absolutnie bezradny, zagubiony we własnych myślach i uczuciach.

Dopiero któregoś dnia z kolei, kiedy obudził się, już całkowicie trzeźwy, wtulony w materiał szalika, wiedział, że będzie musiał mu go zwrócić. Chciał tego. Nie miał jednak pojęcia, jak tego dokonać, dlatego zajął się pracą i dopiero późnym popołudniem, przed zamknięciem kwiaciarni, natchnęło go. Zadzwonił na numer, z którego złożono zamówienie na dostarczenie dwustu róż w Sylwestra, przed północą.

Telefon został odebrany dopiero po piątym sygnale. W oddali słychać było rozmowy i śmiechy, więc właściciel telefonu musiał znajdować się albo na jakiejś imprezie, albo po prostu na jakimś spotkaniu.

– Riley z tej strony, słucham? – Odezwał się, znajomy mu już, blondyn.

– William Desmond, z kwiaciarni Rose & Tulip – przedstawił się, nie sądząc, by blondyn go zapamiętał. – To może wydać się głupie, ale potrzebuję twojej pomocy – zaczął prosto z mostu... a potem zaczęły się schody. – Twój kolega z imprezy sylwestrowej zamówił u mnie kwiaty. Ten z fioletowymi włosami – wyjaśnił, a słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. – Niestety, zgubiłem gdzieś kartkę z jego imieniem i nazwiskiem, adresem i numerem telefonu...

Riley wysłuchał go uważnie, ale w pewnym momencie parsknął śmiechem.

– Lily zamówił u ciebie kwiaty? – Zapytał z niedowierzaniem.

Serce zakłuło kwiaciarza w piersi, kiedy usłyszał to jedno imię.

– Tak, Lily – odparł cicho. Nie mógł jednak brzmieć tak śmiertelnie poważnie, więc... – Może był pijany? – Spróbował zażartować.

Mężczyzna po drugiej stronie ponownie zaśmiał się cicho.

– Ta... choć nie powinien zbyt dużo pić – mruknął. – Słuchaj, jeśli bardzo chcesz go znaleźć... jaki dzisiaj dzień? Piątek? – Spytał, ale nie czekał na odpowiedź. – Znajdziesz go dziś na pewno w barze. Naughty Hour – wyjawił. – Tylko tak mogę ci pomóc.

– Oh – wyrwało mu się. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. To psuło wszystkie jego plany... Ale to już było coś. – Dziękuję. Może uda mi się go złapać – odparł, siląc się na krzywy uśmiech, a potem się rozłączył.

Westchnął ciężko. Bar Naughty Hour... Kiedy on po raz ostatni był w barze dla młodzieży? Nie miał jednak innego wyjścia.

Po kilku sekundach, zupełnie się tego nie spodziewając, otrzymał wiadomość SMS z numerem telefonu. Lada moment przyszło wyjaśnienie.


"to jego numer

– Riley"


Bar znajdował się w centrum Bostonu, ale nie tym ścisłym. Wejście było przy głównej ulicy, pomiędzy jakąś kawiarnią i restauracją. Tuż za prowizoryczną szatnią, wąskie schody prowadziły w dół, skąd dobiegała spokojna, głęboka muzyka. Gdy William znalazł się na miejscu, zorientował się, że nie był to typowy bar dla młodzieży, tak jak się tego spodziewał. Utrzymany w ciemnej, głównie czerwono–czarnej, kolorystyce lokal przyciągał zarówno młodszych, jak i starszych klientów. Po prawej stronie od wejścia znajdowała się długa lada barowa, za którą można było dostrzec ścianę trunków. Poza miejscami przy barze, było tu sporo małych stolików z wygodnymi krzesłami. Po lewej stronie stał stół do bilardu, a na wprost znajdowała się, dość mała i skromna scena. Scena, na której znajdowała się osoba, której William szukał.

W sylwestrową noc [bxb]Where stories live. Discover now