Bonus: Puchaczowa Ostoja

102 14 5
                                    

To opowiadanko nie ma związku z książką, ale pomyślałam, że jeśli nie pojawi się bidulka tutaj, to już nigdzie. To byłoby okrutne, nieprawdaż? W każdym bądź razie ostrzegam, że twór ten pisany był przez czternastoletnią mnie, to było dawno i nieprawda, i to jako wypracowanie na polski. (Nie, nie pamiętam tematu, ale kto by się tam nimi przejmował!) Także... Komentujcie dobrze, albo wcale XD



Jechałam z rodzicami samochodem. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdybyśmy nie jechali leśną drogą w poszukiwaniu... puchaczy! Na każdy ptasi odgłos tata zatrzymywał samochód, wysiadaliśmy i szukaliśmy śladów jakiejś sowy. Przyszło mi do głowy, że to bezsensowne – przecież puchacze, sowy, itd., to ptaki nocne, ale się nie odzywałam.

Jechaliśmy dalej. Obok naszej leśnej drożyny pojawiły się tory. Tak blisko, że gdyby jechał pociąg, mogłabym go dotknąć. Ale te tory były tak zarośnięte wszelakim zielskiem, że prędzej można się było spodziewać na nich tysięcznej populacji sowy śnieżnej niż jakiegokolwiek wehikułu.

Droga robiła się coraz bardziej wyboista, a ja wciąż zastanawiałam się, o co tu chodzi. Rodzice zaczęli się kłócić o to, czy nie lepiej zgasić samochód i dalsze poszukiwania prowadzić pieszo. Byłam temu zdecydowanie przeciwna, ale nadal milczałam. Nagle ich kłótnię zagłuszył inny dźwięk. Wysoki gwizd i donośny, miarowy stukot. Na zakręcie pojawił się kłąb brudnobiałego dymu i po chwili wyłoniła się z niego lśniąca czerwona lokomotywa bez trudu sunąca po puchaczowej ostoi.

W akompaniamencie zgrzytów i huków minęła nas, osnuwając gęstymi oparami, które utuliły nasz wóz niczym mgła. Każdą szparę wypełnił dziwny zapach, jakby pieczonych jabłek i mojej ulubionej zielonej herbaty. Opary rozwiały się, a my, jak gdyby nigdy nic, pojechaliśmy dalej, nasłuchując.

Nic, nic i nagle... cisza. Tylko cichy szum silnika. Nic, nic i nagle... coś! Tata zatrzymał samochód. Nie wysiadaliśmy. Ryk, który narastał gdzieś za nami, stawał się coraz bardziej przejmujący. Rozległ się krzyk z bardzo daleka, coś jak: „Sysuuuunia!" i lokomotywa przetoczyła się z powrotem w zatrważającym tempie, prawie ogłuszając nas łoskotem, jaki przy tym wywołała. Patrzyłam oniemiała, jak parowóz pędzi

po torach, które... kończyły się już za paręset metrów. Wykoleił się i legł na lewym boku, dymiąc jeszcze lekko.

Wysiedliśmy. Lusterko od strony kierowcy dyndało leniwie na kilku przewodach. Chciałam podbiec do lokomotywy, lecz zatrzymałam się w pół kroku.

- Nie sądzicie, że trzeba... Weźcie no... Karetkę, straż, ja wiem?

Odwróciłam się, bo nic nie odpowiedzieli. Nie było ich, a przecież mama na pewno wysiadła tuż za mną z samochodu, który... stał tu jeszcze przed chwilą! Odjechali? Nonsens. Jak? Nic nie słyszałam, a zresztą... nie było też już żadnej drogi!

Zimna łapa strachu podpełza mi do gardła

i ścisnęła je mocno. Z duszą na ramieniu zerknęłam ponownie na wykolejony parowóz. Leżał cicho, nic już z niego nie parowało. Aż podskoczyłam, gdy w tej natarczywej ciszy rozległo się pohukiwanie. Wytrzeszczyłam oczy, widząc dorodnego, ciemnobrunatnego puchacza usadowionego na gałązkach jakiegoś krzewu. Był na wysokości moich oczu i wpatrywał się we mnie tak inteligentnym wzrokiem, że poczułam się jeszcze bardziej nieswojo.

Nie miałam przy sobie telefonu. Oczywiście, zostawiłam go w samochodzie. Nie zważając na głos rozsądku, który krzyczał mi do ucha: „Spadaj stąd!!!" zbliżyłam się do nieruchomej lokomotywy i otworzyłam właz w jej suficie. Otoczyła mnie chmara świetlistych owadów, które oprócz nieładu w mojej fryzurze nie uczyniły mi nic złego.

Jakaś tajemnicza siła skłoniła mnie do wgramolenia się do wnętrza pociągu. Lewa ściana była teraz podłogą, więc nie dało się wyprostować. Na każdej wolnej przestrzeni siedziały puchacze, sowy wielkie i te całkiem maleńkie, uszatki, płomykówki, syczki, puszczyki. Jak w ptasiej menażerii. Poczułam się jak Alicja w Krainie Czarów, tym bardziej, że w „podłodze" ziała głęboka dziura. Wydobywał się z niej dziwny syk i... chichot? „Wóz albo przewóz. Wóz albo przewóz." Na ścianach jamy widać było jaskrawe rozbłyski zimnego światła. Demoniczny chichot przybierał  na sile. Ogromna sowa zerwała się do lotu i wpadła w moją twarz. Tego było już za wiele.

Oszołomiona przerażeniem wypadłam z lokomotywy i pognałam przed siebie, przedzierając się przez las wzdłuż torów. Nie wiem, jak długo to trwało, ale kiedy znalazłam się, nie wiem też, jakim cudem, na naszym podwórku, dzień miał się już ku końcowi. Tata oglądał dziennik telewizyjny, mama rozmawiała z kimś

z pracy przez telefon. Nikt się nie przejął moją nieobecnością, więc poszłam spać. Na poduszce leżała otwarta książka. Złapałam pierwszy lepszy papier, użyłam go jako zakładki i rzuciłam się na poduszki.

Byłam zbyt zmęczona, by zastanawiać się, co to wszystko miało znaczyć.

Obudziłam się rano wypoczęta i z przeświadczeniem, że znowu miałam dziwny sen. Usłyszałam krzyki z dołu, więc złapałam książkę i zbiegłam piętro niżej. Tata uskarżał się głośno na chuliganów i piratów drogowych. Zerknęłam przez okno i zmartwiałam. Lusterko od strony kierowcy dyndało leniwie na kilku przewodach. Książka wysunęła mi się z ręki i klapnęła na dywan. Zakładka wysunęła się. Był to bilet. Stacja docelowa i początkowa zostały doszczętnie zalane kawą. Widać było tylko datę ważności biletu. Do wczoraj. Za oknem przemknął jakiś ciemny kształt.

- Czy to była sowa?! – usłyszałam zdumiony okrzyk mamy.

I wtedy zrozumiałam. Tam w lesie była moja stacja początkowa. Ale nikt już nie napisze o mnie powieści na tysiąc stron. Nie będzie kolejnej Narnii, Hogwartu, Śródziemia. Moja historia kończy się na pierwszym rozdziale. Bo nie wsiadłam do swojego pociągu. Bo... stchórzyłam.


~~~~~~~~~~

Co by było gdyby. :D

To już naprawdę koniec. Tak definitywny, jak u Elektrycznych Gitar. Zapraszam jednak do czytania mojej drugiej książki. O tematyce hogwarckiej, ale spokojnie, nie trzeba znać koniecznie na pamięć całej Rowling, żeby poczytać z przyjemnością (mam nadzieję) moją pracę.

Zapraszam i dziękuję tym, którzy czytali Gościa. On też Wam dziękuje :D

Karolcia vel. Zhora

Gość od Wydłużania + inne historieWhere stories live. Discover now