• Prolog •

45 10 70
                                    

Deszcz przyszedł wraz z zaćmieniem. Ciemne chmury przysłoniły gwiazdy i Księżyc. W oddali słyszeć się dało nadchodzącą burzę – to smok wybrał się na lot poza swoimi terenami, niosąc ze sobą pioruny. Przez wysokie okna królewskiej komnaty widać było taniec błyskawic przecinających niebo. Krople deszczu co rusz uderzały o chłodną taflę szkła, by rozpocząć swą wędrówkę ku ziemi.

W pomieszczeniu było duszno, a choć służba dbała o dostęp do świeżego powietrza i regularnie sprzątała, w powietrzu wciąż unosił się nieprzyjemny zapach.

Andromeda mimowolnie zmarszczyła nos i zacisnęła usta. Widok, który ujrzała po wejściu do środka, sprawił, że dreszcz przebiegł po jej plecach.

Strażnik zamknął za nią drzwi, które swoim trzaskiem przywołały ją do porządku.

Młoda kobieta wciąż była jeszcze dziewczyną, jednak od dziecka cechowała ją nadmierna powaga. W przeciwieństwie do swojej siostry uznawana była za lodową rzeźbę – bez uczuć, wyrachowaną i nieznającą lęku. Teraz jednak widziała, jak w jej bliskich gaśnie życie, a w lodowym pancerzu pojawiły się pęknięcia.

Larissa przywołała ją ruchem dłoni – tak delikatnym, że niemalże niezauważalnym. Io trzymało głowę na piersi małżonki. Andromeda wiedziała, że królewo jest w znacznie gorszym stanie od królowej – co chwila traciło świadomość, odpływając do krainy sennych marzeń, podczas gdy choroba trawiła jeno organizm.

Andromeda spojrzała na królową. Jej błękitne loki kleiły się do mokrego czoła – gorętszego niż poprzedniej nocy. Cera Larissy zbladła, a siatka zielonych żyłek pokrywała jej szyję i odsłonięty prze białą koszulę dekolt. Usta miała spierzchnięte i pozbawione koloru, a błękitne oczy, choć przytomne, już dawno straciły blask.

Larissa nieskończenie powoli głaskała głowę Io, nie spuszczając wzroku ze swojej doradczyni.

Andromeda skinęła głową, okazując królowej należny szacunek, zatrzymawszy się w bezpiecznej odległości od łoża. Na samym początku choroby uzdrowiciele zasłaniali je ozdobnymi zasłonami, jednak Io uparcie się temu sprzeciwiało. Nic więc nie odgradzało królewskiej pary od gości.

– Podejdź bliżej – powiedziała Larissa. Jej głos był słaby, jednak pozostała w nim ta pewność, z jaką zawsze mówiła. – Bez obaw, nie zarazisz się.

Dobrze wiedziała, że ta ,,choroba" nie była tajemniczym schorzeniem, jak to nazwali uzdrowiciele. Para królewska zaniemogła wkrótce po balu wydanym na cześć ich dzieci wskutek trucizny, którą nasączono ich kielichy. Samo wino w żadnym wypadku nie było winne. Kielichy jednak zaginęły. Władcy nie powiedzieli nikomu o tym, co doskonale wiedzieli – prócz Andromedy. Jeśli chcieli, by ich plan przeszedł pomyślnie, przyczyna ich śmierci miała zostać zatuszowana. Nie chcieli, by ich wróg zemścił się na ich dzieciach.

Uzdrowiciele byli bezradni. Żadna z ich technik leczenia, nawet magia, nie potrafiła pokonać tego, co wysysało życie z królewa i królowej.

– Wiem, Larisso, to tylko... – Andromeda zacisnęła usta, powstrzymując uwagę o zapachu wymiocin i potu. – Nic takiego.

Podeszła bliżej, zakładając ręce na plecach. Wyprostowała się jeszcze bardziej, mimo iż czarny gorset i tak trzymał ją w pionie. Płaszcz w kolorze obsydianu spływał ku ziemi, rozlewając się na misternie haftowanym dywanie. Równie ciemne włosy spięła ciasno, przyozdobiwszy je turmalinami i pozostawiwszy kontrastujące z nimi białe pasma luźno opadające na ramiona. W błękitnych oczach zimnych jak lód odbijała się powaga. To nie było ckliwe pożegnanie ani radosna pogawędka przy herbatce – przybyła odebrać ostatni rozkaz od swojej królowej.

Kroniki Lumeny: Księga druga • SłońceOnde histórias criam vida. Descubra agora