***

260 50 51
                                    

 Kiedy tam byłam, natychmiast zanurzyłam się w tym morzu wyborności, od którego powiało bryzą luksusu. Zwykły przypadek sprawił, że trafiłam do świata, gdzie największą ujmą na honorze była nieznajomość zasad gry w golfa. Ups.

W poszukiwaniu wyjścia zwiedziłam niemal wszystkie drzwi. Jedne – zamknięte zaintrygowały mnie bardziej. Były jak wszystkie inne, ale bielsze – wymieniane niedawno i zdecydowanie masywniejsze.

Widziałam wymyślnie urządzone pomieszczenia ze starannie zbieraną przez lata kolekcją mebli. Przebrnęłam przez stado inwestycji w dzieła sztuki użytkowej. Albo też, zwyczajnych bogackich zachcianek. Bez względu na przeznaczenie, wszystko zgodnie krzyczało: to nie jest twój świat.

Najnowsze kolekcje od Diora, Chanel i Prady. Torebki Hermes po czterdzieści pięć tysięcy euro każda, które dotąd widziałam tylko w magazynach Wiktorii. Dalej kolekcja kosztownych zegarków, po jednym na każdy dzień tygodnia. Wszystko bezczelnie niechronione ani jednym sejfem.

Zanim trafiłam na główną drogę, jak asteroida zderzyłam się z astronomicznie drogimi dziełami sztuki, dla których zwykły normik ustawiałby się w kolejce po bilet. Ekspresjonistyczne postacie z obrazów spoglądały z wyższością na każdego intruza. W tym na zmiecionych z planszy balangowiczów.

Zobaczyłam równie kosztowne, ale nieciekawe rzeźby i wazy. Dotychczas zachodziłam w głowę, kto kupuje takie ekstrawaganckie graty. Ale po szybkim researchu dowiedziałam się, że o mało co nie stłukłam czegoś o wartości zbliżonej do mojego domu. Krzyki, że to nie moje miejsce coraz bardziej się wzmagały.

Niesiona apetycznym zapachem popcornu zawędrowałam do sali kinowej. Na moment zanurzyłam się w miękkim welurowym fotelu. Z przyzwyczajenia pogapiłam się w ekran. Ale wciąż ciemna tkanina projekcyjna ukazywała jedynie, że nic tam po mnie.

Zdążyłam pomylić piętra i zakląć w duchu, że na wejściu, do powitalnego Prosecco nie dostałam żadnej mapki. Minęłam pokój bilardowy i pokój do gier. W nim przypomniałam sobie, że nigdy nie byłam dobra w Pac-Mana... No i w labirynty.

Przechadzałam się po siłowni z miejscem do squasha, po winnicy i po mini sali konferencyjnej. Schodziłam w dół i w dół, w towarzystwie chemicznego zapachu pasty do mebli.

Kawałek dalej w nozdrza wdarł mi się chlor z pobliskiego basenu. Zabulgotało jacuzzi. Skręciłam w prawo. Później długo szłam prosto. Wreszcie poczułam aromat kawy. Był dla mnie jak drogowskaz.

Dalej przeszłam marmurowym holem, wypolerowanym niczym lustro przez armię sprzątaczek. Skontrolowałam moje posadzkowe odbicie. Nieprzyzwyczajone do imprezowych sobót, prezentowało się nad wyraz tragicznie.

Wreszcie lokaj w białej koszuli i muszce wskazał mi przeszklone drzwi. A stamtąd, jak z karabinu wystrzeliła we mnie seria uśmiechów. 

JuliannaWhere stories live. Discover now