Nikt na siedemnastym lewelu

130 32 144
                                    

Gdy radosna część rodziny pojechała na lotnisko, a powietrze wypełniło się wystarczającą ilością smutku, polarowe zawiniątko przerwało serialowy maraton. Zwlokło się na dół, by łaknąć ciszy, spokoju i niezdrowych węglowodanów.

— Będę dzisiaj ponura jak zwykle – zarządziła Julia. – Ale najpierw coś zjem. Jestem taka głodna! A to co? – Przystanęła zdezorientowana koło wyspy kuchennej. – Zapomnieli czegoś? – zapytała, łapiąc za pudełko. – „Ciasto DIY – malinowa księżniczka/ponuraczka* z masą krówkową. *Niewłaściwe skreślić!" – przeczytała pokraczne literki brata. Obróciła w dłoniach kartonik, zajrzała do środka i wysypała na blat folijki z idealnie odmierzonymi składnikami. – I jeszcze przepis po francusku? Aleś ty zabawny, Pawlito. Pff, nie ma mowy. Moje naleśniki same się nie zjedzą – oznajmiła, nim otworzyła lodówkę. – Zjadły się? Co jest?!

Nagle stanęła jak wryta. Dwugodzinne dramaty znad Bosforu miały się nijak do tego prawdziwego, który rozgrywał się w jej żołądku. Na widok prawie pustych półek Julia wydała z siebie tylko głośny pomruk niezadowolenia.

— A żelki? – Zajrzała do szafki. – Nie... To może chociaż marcepan? Pierniki? Krówki? – Przetrzepała spiżarkę. – Wszystko zjedzone! – rzuciła rozzłoszczoną miną ku pustej jadalni.

Po nieudanych łowach wydeptała w puchatym dywanie ścieżkę rozdrażnienia. A potem z rezygnacją zatrzymała się przy stole i utkwiła wzrok w kilku nadprogramowych drobiazgach.

Słowniczek polsko-francuski, plecak, rękawice kuchenne i te na niskie temperatury. Wszystko to porzucone jakby w pośpiechu. Naznaczone domysłami. Niezapakowane. Nieprzyozdobione ani jedną wstążką. Niewręczone i niegodne, by nazywać je prezentami. Nie narzucały sposobu spędzania tego dnia. Dawały wybór i doprowadzały do szału.

— Tylko odległość was ratuje... – Złapała za telefon, by dać upust swojej złości. Ale nagle nadeszła wiadomość. – Albo i nie... Bilet do Paryża? – przeczytała z zawahaniem. – Wy tak na serio? Nie, nie, nie, nie. Nie ma mowy. Nie wciągniesz mnie w to, Pawlito – Pogroziła palcem urządzeniu. – Wiktoria? – zapytała samą siebie, gdy powiększyła zdjęcie. Zrzuciła koc, a w jej sylwetkę wkradła się niepewność. – Miałaś być na Krecie! – Zrobiła krok w stronę wycieczki. – Dlaczego poleciała z nimi? Nie zostawię tak tego – Zrobiła ruch, by zamówić przejazd na lotnisko. – A co jeśli Pawlito wiedział, że to mnie przekona? – Cofnęła się i objęła wzrokiem ciasto. Boksując się z myślami i narastającym uczuciem głodu, przyłożyła palce obydwu rąk do skroni. – Nie, nie dam się nabrać. Zamówię pizzę! – Odwróciła się znów ku urządzeniu. – Co? Apka nie działa?! I ty przeciwko mnie?! – Opadła na krzesło i zniechęcona przytknęła czoło do blatu. – No cóż, wygląda na to, że umrę z głodu.

Żołądek wyraził głośny sprzeciw po raz kolejny.

— Jak się pośpieszę to jeszcze zdążę. A niech ci będzie! Wygrałeś.

Zapakowała plecak. Zarzuciła na siebie krótki płaszcz z peleryną. W połowie szary, w połowie w kratę. Na nogi włożyła czarne muszkieterki. Na głowę oliwkowy beret. A na twarz minę, że doskonale wie co robi.

Wkroczyła w mrok nieoświetlonej ulicy. Z zapałem w oczach i z „bonjour" na języku rozglądała się za zamówionym transportem.

— Dobry wieczór, panno Julianno! – odezwał się znajomy głos, a Warszawska aż podskoczyła. – Uuu! Tu jestem, na dachu!

— Ferro?

— Dostałaś trampki? – zapytał, gdy zeskoczył z garażu i znalazł się tuż przed twarzą Julii. W oczekiwaniu na odpowiedź, zbadał ją wzrokiem – ciekawskim, nachalnym i nieco oczarowanym.

JuliannaWhere stories live. Discover now