13. Głupota, moralność, błogostan

853 23 5
                                    

Głupota.

Mogłabym przysiąc, że jeśli przeprowadziłabym wywiad na ten temat z dziesięcioma przypadkowymi osobami to otrzymałabym przynajmniej osiem różnych odpowiedzi. Każdy interpretował to jedno słowo na swój sposób. Dla jednego będzie to zwykły brak bystrości, niedostatek rozumu, podczas kiedy ktoś inny uprze się, że tu wcale nie chodzi o wysoki iloraz inteligencji i będzie gotów rozpocząć trzecią wojnę światową, byleby tylko stanąć przy swoim. Mogłabym o tym gadać i gadać, a i tak nie dogodziłabym każdemu, bo to było po prostu niewykonalne. Nie potrafiłam zliczyć ile tak bardzo względnych pojęć próbowałam już zinterpretować w swoim niemalże osiemnastoletnim życiu. Za każdym razem, gdy podejmowałam takie próby kończyło się to porażką, bo i tak prawie niczego nie rozumiałam. I tym razem wcale nie było inaczej.

Stałam pośrodku pogrążonego w półmroku pokoju, zastanawiając się kto z nas miał większy problem z pojęciem głupoty. Ten frajer, bo myślał, że wezmę jego słowa na poważnie czy ja, bo zwątpiłam w to, że żartował.

Wodziłam wzrokiem po jego kurewsko symetrycznej twarzy przez pewien czas, w duchu licząc, że wybuchnie śmiechem, zasugeruje mi, że jestem tępa i wyjdzie, ale jak na złość jego mina pozostawała kamienna. Na moje usta wpłynął wariacki uśmiech, który w ani jednym procencie nie był szczery, gdyż po chwili zmieszał się z grymasem obrzydzenia.

— Dobry żart, a teraz stąd wyjdź — sarknęłam, a moja mina ulegała coraz większej zmianie.

Ku mojemu zdziwieniu, Monroe uniósł wysoko jedną brew.

— Masz trzy minuty — zaznaczył z powagą, przez co resztki krzątającego się po mojej twarzy uśmiechu gdzieś uleciały, bo zrozumiałam, że on wcale nie żartował.

Ręce zawisły mi wzdłuż ciała, a głowa nagle otępiała, kiedy tak na niego patrzyłam. Nie wiedziałam już czy to wszystko było jednym wielkim snem czy on naprawdę wlazł mi do pokoju i kazał gdzieś z nim iść.

A jeśli choć przez ułamek sekundy pomyślał, że dobrowolnie się na to zgodzę to zdecydowanie powinien udać się na wizytę u lekarza. Był weekend, jedyne dwa dni w tygodniu, kiedy jako tako mogłam odpocząć, a on chciał mi to odebrać. Żeby to było niewystarczające, w mieście zarzynali przypadkowych przechodniów, a zegarek mówił, że zbliżała się już prawie północ. Nie było szans, żebym wystawiła chociażby opuszek palca za okno.

— Nie — odparłam dla jasności. — Nie będziesz dyrygował moim życiem. Jeśli nie mam na coś ochoty to mnie do tego nie zmusisz, zrozumiałeś? — wysyczałam przez zęby. Starałam się nie podnosić głosu ze względu na Nicholasa za ścianą, który równie dobrze mógł nas podsłuchiwać.

— Posłuchaj... — zaczął, ale poczułam nagły przypływ wszystkich emocji naraz. Szczególnie smutku, który zapewne był jednym z wielu skutków ogarniającego mnie zmęczenia oraz złości, z którą ostatnio walczyłam zbyt często.

— Nie, to ty posłuchaj — przerwałam mu i uniosłam ręce do góry. — Dalej mam cię za psychola, jesteś okropnie zadufany w sobie, miałeś czelność grozić moim bliskim, straszyć mnie i ubliżać, a teraz myślisz, że jak tu przyjdziesz ze swoimi popieprzonymi fantazjami to ot tak pójdę ci na rękę?

Szczerze powiedziawszy, nie sądziłam, że mógł jeszcze pogorszyć tę sytuację, ale kimże byłby Vincent Monroe, gdybym miała rację. Chłopak przybrał arogancką postawę, która w jego przypadku była zupełną normą, a następnie wygodnie rozsiadł się na moim łóżku i skinął głową, patrząc mi w oczy.

— Tak.

Wdech, wydech, Angelina. To tylko jakaś anomalia, nie ma potrzeby kupowania nowego zestawu noży.

Cast a SpellOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz