18. Kawa i xanax

1K 19 1
                                    

Moim jedynym celem życiowym nieprzerwanie było tylko szerzenie dobra.

Tą zasadą zaczęłam kierować się już w pierwszej klasie szkoły podstawowej, kiedy poddałam się byciu ofiarą swoich rówieśników. Młodsza Angelina nie miała pojęcia, skąd u tych dzieci brało się tyle nienawiści i chytrości. Nie rozumiała, dlaczego inni ludzie nie chcieli być dla niej mili, choć to właśnie tego uczyli ją rodzice, odkąd zaczęła stawiać pierwsze kroki. Zamiast z nimi walczyć, zwyczajnie się poddała, a ja nie miałam jej tego za złe, bo gdy dorosłam, zrozumiałam, o co tak naprawdę im chodziło.

Dalej nie znałam powodu obsceniczności gnębiących mnie dzieciaków, ale wiedziałam coś innego, o czym mała Annie nie miała pojęcia. Oni wcale jej nie nienawidzili. Ona wcale niczego im nie zrobiła i niczym sobie na to nie zasłużyła, choć wtedy tak właśnie myślała. Każdy z nich wywodził się z danego środowiska i domu, a to tam kształtowały się pierwsze wzorce. Podłapując pewne zachowania toksycznych opiekunów czy członków rodziny, zaczynali wykorzystywać je we własnej codzienności do osiągnięcia swoich celów. I choć mogłam się co do tego mylić, uważałam, że nikt nie rodził się zły. Małe dzieci w dużej mierze były odzwierciedleniem swoich rodziców.

Któregoś dnia po powrocie ze szkoły, postanowiłam opowiedzieć o wszystkim mamie. Bałam się, że będzie chciała koniecznie zgłosić to gdzieś dalej, a ja będę miała problemy nie dość, że z nimi to jeszcze z pedagogiem. Dlatego podczas naszej rozmowy sprytnie pomijałam niektóre szczegóły. Nie do końca pamiętałam jak przebiegła ta pogadanka, bo minęła cała dekada, ale w głowie utknęły mi pewne słowa mamy, których wtedy nie zrozumiałam. Powiedziała mi, żebym nie była wobec nich aż tak pobłażliwa i wyrozumiała, gdyż człowiek o dobrym sercu nigdy nie wygrywa.

Nic nie mogłam jednak poradzić na to, że nie zastosowałam się do tych słów. Mogłam krzyczeć na kogoś, wyzywać, a nawet splunąć mu w twarz za to, co potencjalnie zrobił, a mimo to wierzyłabym, że gdzieś głęboko w sercu był dobry. I nie chodziło mi o ludzi, którzy w swoim życiu dopuścili się karygodnych przestępstw, takich jak morderstwa czy zabójstwa. Miałam na myśli ludzi, którymi na co dzień się otaczałam.

Kiedy po kilkunastu bardzo ciężkich i przepłakanych dniach, dotarło do mnie, że to nie Vincent próbował anonimowo sabotować moim zdrowiem psychicznym i to nie on rozpoczął serię morderstw w Orlando, zaczęłam wierzyć, że i on nosił pewne brzemię, które blokowało go przed ukazywaniem światu tej dobrej części siebie.

Dlatego zgodziłam się odwieźć go do najbliższego szpitala. Bo wierzyłam, że gdybym to ja znalazła się na jego miejscu, również by mi pomógł.

Choć panikowałam na samą myśl o prowadzeniu samochodu, nic nie powiedziałam.

Gapiłam się w przypadkowe drzewo, czekając na to, aż Damon i Christian pomogą mu wsiąść do auta, a raczej go do tego zmuszą. Widziałam, jak opornie im to szło, dlatego też się nie śpieszyłam.

Choć przez cały ten czas pozostawałam niewzruszona, wewnętrznie walczyłam z demonami swojej przeszłości. Na samą myśl o przejechaniu dłuższej trasy niż dwie mile chciało mi się wyć. Bałam się. Tak potwornie się bałam. Nie potrafiłam myśleć o czymkolwiek innym niż o tym cholernym czerwcu w dwa tysiące piętnastym.

— Ann? — Słysząc czyjś delikatny głos, ocknęłam się i myślami ponownie wróciłam do rzeczywistości.

Mój wzrok spoczął na opuchniętej od łez twarzy Florence. Tusz do rzęs rozmazał jej się na policzkach tak samo, jak pomadka. Wpatrywała się we mnie tymi swoimi wielkimi błękitnymi oczami, które mieniły się jak najdelikatniejsze szkło na świecie. Może to wyłącznie moja mylna interpretacja, ale wydawało mi się, że wciąż była strasznie zestresowana i niepewna tego, co wydarzy się dalej. Nawet jeśli Vincent zaczął odpowiadać na nasze pytania i chodzić o własnych nogach.

Cast a SpellOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz