Rozdział XVI: 1 stycznia 1597 p.n.e., godzina 19:40

24 3 3
                                    

Meroc miał sporo racji: kolejne porty, które im pokazał nie różniły się niczym od poprzedniego, który im pokazał. Poruszali się po nich inni ludzie, znajdowały się w nich inne łodzie (Zoë szybko doszła do wniosku, że to w większości kutry rybackie, niewielkie i z pewnością nienadające się do odległych podróży), a cienie rozciągały się w inne strony, ale układ architektoniczny pozostawał niezmienny. Wszystko wskazuje na to, że Atlandczycy mieli specjalne zamiłowanie do symetrii. Zoë bywała wcześniej na Atlantydzie, głównie jako obserwator, nigdy nie wyróżniając się z tłumu tak jak teraz, ale dopiero teraz zwraca na to uwagę. Nie jest tym przejęta. Przedtem, zanim zaczęła podróżować po różnych fragmentach czasu, odbywając podróże zagraniczne, miała bardzo podobne odczucia. Każde miejsce zwiedza się inaczej z przewodnikiem niż samodzielnie, choćby nawet był to najgorszy przewodnik świata.

Chłopak prawdopodobnie nie jest kiepskim przewodnikiem. Mówi cały czas, kiedy przechodzą z jednego portu do drugiego i do Zoë czasem nawet dociera sens jego słów.

– O, a tutaj znajdują się wszystkie plany architektoniczne nowej łaźni – wyjaśnia, kiedy mijają budynek tak perfekcyjnie kwadratowy i surowy w swoim kształcie, że nie wydaje się realny. – Mój brat nad tym pracuje – dodaje z dumą. Siłą rzeczy Zoë zastanawia się, jaką osobą jest jego brat. Zawsze zastanawia się nad takimi drobiazgami, nawet jeśli w tej sytuacji są one zupełnie bez znaczenia.

– A tu mieszkał mój dziadek – wskazuje wysoką, wąską kamienicę o jeszcze węższych oknach i podświetlanych okiennicach. Zoë nie zorientowałaby się wcale, że to budynek mieszkalny. Zerka na Ulyssesa, żeby sprawdzić, czy on ma tak samo, ale ten w ogóle nie sprawia wrażenia, jakby aktywnie słuchał. – Nie podobał mu się widok, przynajmniej tak mówił. W każdym razie, kilka lat temu przeprowadził się do nas. Bywa marudny, wiecie chyba, jacy są dziadkowie. Straszni z nich tradycjonaliści. Ale na ogół lubię spędzać z nim czas. Ma sporo historii do opowiedzenia. O, powinniście mi coś opowiedzieć! W ten sposób będę mógł się mu odwdzięczyć przy następnej okazji. Czymś, czego na pewno nie zna.

Zoë nie wie, jacy są dziadkowie. Nie zna swoich, nie tak naprawdę. Jeden z nich zmarł, zanim się urodziła. Kiedy odkryła, że potrafi podróżować po czasie, odwiedziła go kilka razy. Chciała wiedzieć, jaką był osobą: jej matka zawsze wypowiadała się o nim w samych pozytywach. Szybko dostrzegła jednak, że poza pokrewieństwem niewiele ich łączy. Rozpoznała w nim swoje kości policzkowe, widziała łagodny łuk brwi, tak podobny do swojego własnego. Kiedy podnosił filiżankę z kawą, odginał nieznacznie mały palec, tak samo jak robiła to ona. Poza tym jednak niewiele ich łączyło i szybko zaniechała wizyt. Jej drugi dziadek żył, ale nie kontaktował się z rodziną. To nie tak, że Zoë żywiła wobec niego jakąś urazę. Tłumaczyła sobie, że szanuje po prostu jego wolę i nigdy nie próbowała z nim porozmawiać, nawet później, kiedy wiedziała, że z pewnością jej nie rozpozna. Kiwa więc głową, kiedy Meroc mówi, ale nie stara się wcale zrozumieć. To bezcelowe.

– A tutaj się uczyliśmy! – zatrzymuje się na moment, żeby z dumą pokazać im podłużny budynek z niskimi wieżami o kształcie wielokątów. Są zakończone czymś, co pobłyskuje w ostatnich promieniach słońca, ale zdaje się, że to nie złoto. – My, to znaczy ja, mój brat i... No, teraz nie jestem pewien, ale przynajmniej kilku moich kuzynów. Ukończyłem profil językowy.

Meroc chyba nie ma pretensji do Zoë i Ulyssesa, że nie odzywają się za dużo, ale dziewczyna i tak stara się od czasu do czasu wtrącić jakiś uprzejmy uśmiech czy kolejne skinienie głową na znak, że nadal słucha. W rzeczywistości wcale tego nie robi. Nie przeszkadza jej gadanina chłopaka. Właściwie, stanowi ona miłą odmianę. Przyzwyczaiła się już nieco do obecności Ulyssesa, ale nie jest on najbardziej rozmownym człowiekiem, którego zna i na ogół w konwersacji to ona musi się produkować. W kontakcie z Merocem ciężar rozmowy z pewnością byłby rozłożony bardziej równomiernie. Nie potrafi jednak skupić się na jego słowach. Myśli jedynie, że wkrótce chłopak umrze i ciągle zastanawia się, jak ta śmierć będzie wyglądać. Nie zna dokładnej daty zatonięcia Atlantydy (jest prawie pewna, że nikt jej nie zna), ale kojarzy, że nadejdzie ona wkrótce. Chciałaby go ostrzec, powiedzieć mu, że wszystkie te surowe budynki wkrótce przegrają starcie z falami oceanu, ale nie potrafi się na to zdobyć. Czy to miałoby jakikolwiek sens? Wszystko wskazuje na to, że Atlantyda rządzi się swoimi prawami dotyczącymi czasu. Nie wydają jej się jednak stabilne. Wprost przeciwnie, widzi w nich coś kruchego, nietrwałego, skazanego na porażkę, kiedy tylko ktoś zaburzy tę równowagę. Nie wie, skąd bierze się w niej ta pewność, ale nie próbuje jej kwestionować, tak samo jak nie kwestionowała tego, jak rozpoznała wcześniej w Ulyssesie osobę podobną sobie. Nie mówi więc nic i dławi się własnymi irracjonalnymi wyrzutami sumienia.

Nieznośna ulotność czasuOnde histórias criam vida. Descubra agora