Rozdział 1

1.5K 174 80
                                    

Z góry przepraszam za błędy, powtórzenia i jakiekolwiek niedociągnięcia xD Następny rozdział będzie, jak go napiszę :) Nie obiecuję konkretnego dnia. Bawcie się dobrze, czekam na Was w komentarzach. Tęskniłam <3

Julian

– Dzięki, stary. Ta dziara jest kozacka.

Podniosłem wzrok na klienta, który stał przed lustrem z naprężonym bicepsem i uważnie studiował nowe dzieło na swoim ciele. Tatuaż przedstawiał zwykłego kundelka, leżącego na grzbiecie i proszącego o trochę czułości. Musiałem przyznać, że pomimo prostoty wzoru, chwytał za serce.

Konrad, czyli wspomniany klient, zjawił się u mnie jakiś czas temu i ze łzami w oczach poprosił, żebym upamiętnił jego wiernego przyjaciela, którego pożegnał ledwo tydzień wcześniej. Udało mi się go wcisnąć pomiędzy innymi ludźmi, by dzisiaj sprawić, że na jego twarzy wypłynął odrobinę melancholijny uśmiech.

– Polecam się na przyszłość – podsumowałem z mieszaniną współczucia w głosie.

Obecnie nie miałem żadnych zwierząt, ale w dzieciństwie rodzice pozwolili mi wziąć kota ze schroniska. Bardzo się z nim zżyłem, a po jego odejściu długo nie potrafiłem się pozbierać. Od tamtej pory nie zdecydowałem się na ponowne przygarnięcie futrzaka, bo przerażał mnie ból, który towarzyszył jego odejściu.

– Naprawdę wiernie go odwzorowałeś – ciągnął Konrad zachrypniętym od emocji głosem. – Dziękuję. – Podszedł do mnie i podał mi dłoń, więc odruchowo ją uścisnąłem. – Do zobaczenia.

– Do zobaczenia – pożegnałem go i oprowadziłem wzrokiem do drzwi.

W końcu zostałem sam. Dokończyłem sprzątanie, po czym podszedłem do okna wychodzącego na ruchliwą ulicę Jagiellońską.

W Warszawie mieszkałem od urodzenia. Mój ojciec, Andrzej, stąd pochodził. Matka, Maria, przyjechała do stolicy na studia i już w niej została. Rok po skończeniu przez nią uczelni wzięli ślub, a dwa lata po tym przyszedłem na świat. Powinienem więc oswoić się z gwarem, tłumami i pędem, którego nieustannie doświadczałem, jednak te wszystkie niedogodności coraz mocniej mi doskwierały. Kiedyś z nimi walczyłem, starałem się je ignorować, udawałem, że nie istnieją. Niestety im więcej przybywało mi wiosen, a w marcu tego roku skończyłem trzydzieści trzy lata, tym bardziej chciałem się stąd wynieść.

– Lemur !

Odwróciłem się w kierunku drzwi, gdzie stał mój przyjaciel, Szymon Frankowski, z którym prowadziłem ten salon od dziesięciu lat. Nazywał mnie Lemurem na cześć króla Juliana z Madagaskaru, ponieważ uwielbiałam tę bajkę. Do dzisiaj zdarzało mi się ją obejrzeć i ciągle tak samo dobrze się przy niej bawiłem.

Ja i Szymek poznaliśmy się jeszcze w liceum, chodziliśmy do tej samej klasy. Obaj kochaliśmy rysować, a maszynka stała się przedłużeniem naszych rąk. Po zajęciach w szkole szlifowaliśmy na sobie trudną sztukę tatuowania, czego owocem były w większości mocno niedopracowane wzory. Tych pozbyliśmy się w późniejszych latach, przykrywając je prawdziwymi arcydziełami. Tak oto zostałem żywą reklamą Exodusa, naszego salonu. Począwszy od kostek, skończywszy na szyi, cały byłem wydziarany.

– Cześć, stary. – Skinąłem głową w jego stronę. – Skończyłeś na dzisiaj?

Kiedyś zastanawialiśmy się, czy nie zatrudnić kolejnego tatuażysty, który by nas wsparł, ale po pierwszym fiasku, jakim okazał się Damian Drewniak, doszliśmy do wniosku, że nie będziemy się z nikim dzielić naszym „dzieckiem". Exodus znaczył dla nas zbyt wiele, aby pozwolić byle komu tu się plątać.

– Skończyłem. Browar? – Szymon poruszył znacząco gęstymi, jasnymi brwiami.

– Czytasz mi w myślach, Salvatore.

Handel żywym bedbojem (ZAKOŃCZONE)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz