XXXXII „Nie mamy o czym rozmawiać..."

32 5 3
                                    

25.04.1994

Elizabeth

To była chyba najtrudniejsza decyzja jaką podjęłam podczas całego mojego życia. Stałam między młotem a kowadłem, cholernie się bałam. Czasami zastanawiam się w takich momentach gdzie jest Bóg? Przecież on nie chce cierpienia, smutku, rozpaczy a właśnie to zesłał na moją rodzinę. Gdzie popełniłam błąd, co takiego zrobiłam, że akurat mnie to wszytko dosięgło?
Człowiek czasami musi wiedzieć kiedy odpuścić, zdać sobie sprawę, że tego wyścigu i tak nie wygra, może go co najwyżej przeciągać, ale wtedy jeszcze bardziej się zmęczy. Wiedziałam co to jest chemia, widziałam jak to wszystko pożerało moją mamę, jak nikła z dnia na dzień i nic nie mogliśmy z tym zrobić. Nie chciałam żeby w szczególności Mike i reszta mi bliskich ludzi to oglądała. Sara była jeszcze za mała, nic z tego nie rozumiała, ale Mike...
Chyba najbardziej bałam się powiedzenia mu o tym co postanowiłam. Gdy tylko wróciliśmy ze szpitala powiedział mi o wszystkim co przekazał mu lekarz. Tak naprawdę decyzję podjęłam już wtedy, ale nic mu nie powiedziałam, zdecydowałam, że odciągnę tę rozmowę jak najdalej się da. Po paru dniach powrócił temat mojego leczenia, nie mogłam dłużej trzymać go w niepewności, byłam my to na swój sposób winna.
Siedzieliśmy akurat na ławeczce nad stawikiem znajdującym się obok domu. Pogoda była piękna, niebo bezchmurne a promienie słońca ogrzewały nam twarze. W końcu nastała wiosna a Neverland z powrotem zamienił się w baśniową krainę z Piotrusia Pana. Przymknęłam oczy napawając się zapachem kwiatów i muzyką ćwierkaną przez ptaszki zamieszkujące drzewa na całej posesji.

- Liz, słyszysz mnie?- Wyrwał mnie z transu i spojrzałam prosto w jego przenikliwe oczy, które były... Przepełnione bulem.- Podjęłaś decyzję?- Ułożył dłoń na moim policzku, lecz ja wciąż milczałam. Nie chciałam wypowiedzieć tych słów na głos.- Kochanie?

- Mike...- Nabrałam spazmatycznie powietrza.- Tak, podjęłam decyzję. Nie podejmę się chemioterapii.

Momentalnie po jego policzkach popłyną potok łez. Nic się nie odzywał, tylko wpatrywał się we mnie studiując całą moją twarz. Nie wiem ile czasu minęło, ale brak odpowiedzi z jego strony zaczynał mnie coraz bardziej frustrować.

- Mike?

- Nie możesz mnie zostawić samego. Rozumiesz? Ja siebie nie dam rady. Dlaczego? Dlaczego mi to robisz? Dlaczego Liz? Przecież zawsze może się udać a ty nic z tym nie robisz. Pomyślałaś może o mnie? O naszej córce? Jak ty to widzisz?- Jego głos coraz bardziej się łamał.

- Michael, ale mi właśnie o was chodzi. Nie zrobię wam tego, nie będę wam kazać oglądać jak umieram.

- Nawet tak nie mów.- Pomachał głową.

- Ale to są właśnie realia Mike. Bez chemi będę prowadzić w miarę normalne życie. Wykorzystam to co mi zostało. Będę z wami nie jako cień samej siebie, lecz jaki JA.

- Nie!- Krzykną i gwałtowanie zerwał się z ławki.- Nie rozumiesz, że mi rok czy dwa nie wystarczą? Mieliśmy być ze sobą do starości, mieć rodzinę, dzieci, siebie. Liz błagam Cię...

- Nie zmienię zdania. Widziałam jak moja mama cierpi gdy przechodziła przez to samo co ja. Mike wy tego nie chcecie, uwierz mi. Wiem co robię.

- Nic nie wiesz.- Jeszcze chwilę wpatrywał się we mnie, lecz po chwili chwycił za wózek z naszą córką i poszedł w stronę domu.

Wtedy właśnie wszystkie moje emocje puściły i rozpacz ogarnęła całe moje ciało. Za nic nie byłam w stanie opanować tego histerycznego płaczu i drżenia dłoni i nóg. Gdybym tylko mogła... Ale nie mogę. Tu nie chodzi o mnie. Tak sobie cały czas powtarzałam. Ale jak ja mam mu to wytłumaczyć? Takich rzeczy nie da się zrobić, sama pewnie bym tego nie pojęła gdybym była na jego miejscu. Wiem jak się czół i to najbardziej mnie bolało, bo jego cierpienie to moje cierpienie.
Nikt nie jest gotowy na taką wiadomość więc nie byłam na niego zła, że akurat tak zareagował. Namawianie mnie na zmianę zdania nie miało żadnego sensu, bo i tak tego nie zrobię.
Powoli nadchodził wieczór a co za tym szło nadeszła pora na powrót do domu. Czułam się dobrze, nic mnie nie bolało, wszytko było jak „dawniej", poza tym, że wszytko było inaczej. Chwyciłam za kocyk złożony w kostkę, leżący obok mnie i poszłam w stronę domu. Wszytko było pogrążone we złotym świetle zachodzącego słońca, na drugim końcu ogrodu za uważyłam kotkę wraz ze swoimi kociętami. Na jednej z gałęzi przysiadł czerwony, mały ptak o śmiesznej nazwie kardynał szkarłatny, bardzo dużo latało ich po terenie Neverlandu. Wszystko wydawało się takie nierealne, złudne, niby sen, z którego miałam się za chwilę wybudzić. W końcu dotarłam do drzwi balkonowych dzielących salon z ogrodem, niestety były zamknięte więc byłam zmuszona do obejścia całego domu dookoła. Gdy tylko weszłam do środka uderzyła mnie przenikliwa cisza, zupełnie tak jakby dom był pusty. Trochę zdezorientowana poszłam do gabinetu Mika, bo właśnie tam spędzał najwięcej czasu, lecz nikogo tam nie było. Sypialnia również była pusta tak jak i pokój Sary. Moją ostatnią nadzieją okazał się salon, gdzie właśnie go znalazłam, w nieciekawym stanie. Siedział na kanapie popijając chyba whisky i wszytko byłoby okej gdyby nie Sara leżąca obok w łóżeczku. Szybko do niego podeszłam i wyrwałam mu trunek z dłoni, lecz nie zareagował.

Whatever Happens (ukończone)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz