07.

5.3K 383 169
                                    


Odwróciłem głowę w bok. Moim oczom ukazała się zatroskana twarz Louisa. Otarłem policzki dłońmi, po czym wyjąłem z kieszeni chusteczkę i wytarłem nią mokre od płaczu oczy. Nie chciałem wyjść na słabego małolata. W sumie, to co to za różnica, i tak nim jestem. Louis nie odzywał się przez kilka następnych minut. Siedział w podobnej pozycji co ja i bawił się palcami u rąk.

- Harry? - odezwał się cicho. Jego głos był niepewny, jakby szatyn bał się, że powie coś nie tak. - Okay?

- Tak, wszystko w porządku - zapewniłem go, ale nawet na chwilę nie spojrzałem w jego stronę.

- Harry, ja wiem, że możesz mi nie ufać, ale twoje zachowanie nie daje mi spokoju.

- Louis, to nie tak, że ci nie ufam - westchnąłem. - Po prostu boję się.

- Czego, Harry? Czego? - dopytywał.

- Odrzucenia - wychlipałem.

Tomlinson nie zastanawiając się, przybliżył się do mnie i delikatnie objął mnie swoimi ramionami. Gładził mnie po plecach, ale nic nie mówił. Po prostu był i to mi w zupełności wystarczało. Gdy odsunął się ode mnie, jego dłoń powędrowała na moją skroń. Odgarnął stamtąd moje mokre włosy, po czym znów mnie przytulił.

Następnie zaproponował mi spacer. Zgodziłem się. Szliśmy przez park, nie odzywaliśmy się do siebie. Jak zwykle wpatrywałem się w czubki swoich butów i nuciłem jakąś piosenkę. Gdy znaleźliśmy się niedaleko centrum, zaproponowałem, żebyśmy poszli na coś słodkiego. Już kilkanaście minut później siedzieliśmy w mojej ulubionej kawiarni. Popijaliśmy swoje napoje - ja kawę, Louis herbatę. Ogrzaliśmy się i wysuszyliśmy. Zamieniliśmy ze sobą kilka zdań. W pewnym momencie wyłączyłem się. Tomlinson zapewne nadal coś do mnie mówił, ale nie słuchałem go. Patrzyłem na spływające w dół okna krople deszczu. Przyglądałem się szarpanym przez wiatr nagim gałęziom drzew. Obserwowałem ludzi, którzy szukali jakiegokolwiek schronienia przed wstrętną pogodą, panującą na dworze. Ja lubiłem deszcz. Lubiłem burzę i wiatr. Kojarzyły mi się ze smutkiem, który wypełniał moje życie, był jego sensem, że tak to nazwę. No, bo moje życie nie miałoby sensu, gdyby nie było szarości. Na co mi radość, krzyki i uśmiechy? Nie nawidzę wiecznie radosnych ludzi, bo po prostu mnie wkurzają. Przeniosłem swój wzrok na Louisa, który ciągle coś do mnie mówił. Mimo, że chciałem go usłyszeć, nie mogłem. Moje uszy były zablokowane. Nie słyszałem nic prócz odgłosu bębniących o dach i szyby kropel deszczu. Twarz szatyna naprzeciwko mnie wyrażała wiele pozytywnych emocji. Radość. Ta zdecydowanie przeważała. Nie mogłem zabronić ludziom czerpać przyjemności z życia. A szczególnie nie mogłem zabronić tego jemu. Gdy się uśmiechał, na jego twarzy pojawiały się różne rysy, czoło i nos były znarszczone, a oczy - zmrużone. Ten widok powodował, że mi samemu chciało się uśmiechnąć.

- Harry, mówię do ciebie - dobiegł mnie głos Tomlinsona.

- Hm? Co? - ocknąłem się.

- Mówiłem coś do ciebie - powtórzył.

- Nie słuchałem - przyznałem się. - Przepraszam.

- Nie szkodzi - machnął ręką, a jego usta uformowały się w promienny uśmiech. - O czym myślałeś?

- To nie jest istotne. O czym do mnie mówiłeś? - spytałem.

- To nic ważnego - zbył mnie. - Chcę wiedzieć, co zaprzątało twoje myśli.

- Myślałem o wszystkim dookoła - przyznałem wpatrując się w okno i zamazany za nim widok ulicy. - Wiesz, o deszczu, o drzewach, o smutku i radości.

- Dlaczego myślałeś o smutku? - zapytał wyraźnie zainteresowany.

Bo sam w nim żyję - odpowiedziałem sobie w myślach. Co miałem mu odpowiedzieć? Że co? Że moje życie jest przepełnione szarością?

Stop, Honey || Larry Stylinson FanfictionWhere stories live. Discover now