Rozdział 1.

165 6 5
                                    

   Otworzyłam oczy.

   Na początku nic nie widziałam, więc trochę się przestraszyłam. Po chwili dostrzegłam kontury drzew nade mną. Odetchnęłam z ulgą. Była noc.

   Podniosłam się z ziemi i spróbowałam zobaczyć coś poza drzewami. Wtedy właśnie poczułam przenikliwy ból głowy. Cicho jęknęłam i zaczęłam masować skronie, chcąc sobie trochę ulżyć.

    Usłyszałam jakiś szelest za sobą. Odwróciłam się szybko.

   Lisy. Trzy bacznie obserwujące mnie lisy, które – sądząc po wygłodniałych oczach – raczej nie chciały zaprosić mnie na partyjkę szachów.

   Zrobiłam krok do tyłu, by po chwili rzucić się biegiem. Po przebiegnięciu kilku metrów upadłam na ziemię jak worek mąki. Ze złością spojrzałam na swoje stopy, by zobaczyć, że mam na nich ohydne białe balerinki w zielone kwiatki. I w dodatku cholernie niewygodne. Szybko je zdjęłam i zaczęłam wspinać się na najbliższe drzewo.

   Siedząc już bezpiecznie okrakiem na gałęzi oglądałam, co jeszcze mam na sobie. Zobaczyłam oliwkową bluzę z kapturem, cienką, białą bluzkę wiązaną na szyi i mocno zniszczone dżinsy. Nie tak źle.

   Nadszedł czas, by przemyśleć problem numer jeden: kim jestem?

   Próbowałam sobie przypomnieć, jednak gdy zmuszałam się do wywołania jakiegokolwiek wspomnienia, moja pamięć ziała pustką.

   Chcąc otrzymać chociażby strzępek informacji, przeszukałam kieszenie dżinsów i bluzy, w wyniku czego znalazłam paczkę chusteczek higienicznych i pomiętą kartkę, na której było napisane coś, co tylko przy dużej wyobraźni można było nazwać listem.

Jesteś Lydia Khan, 17 marca 1783 rok, Atlanta, Stany Zjednoczone

   Nie było żadnego podpisu, a styl pisma nic mi nie mówił. Mogłam więc jedynie przyjąć, że rzeczywiście nazywam się Lydia Khan, a reszta to data i miejsce mojego urodzenia.

   I tu pojawił się problem numer dwa: skąd się tu wzięłam?

   Wspomniana amnezja skutecznie uniemożliwiła mi odpowiedź również na to pytanie.

   Czy istniał problem numer trzy? Nie, nie wydawało mi się.

   Ach, no przecież. Spojrzałam w dół. Problem – a raczej: problemy numer trzy, cztery i pięć siedziały pod drzewem.

   Mając nadzieję, że lisy śpią, zsunęłam się z drzewa. Kilka kroków i jeden źle tłumiony jęk rozpaczy później bardzo powoli się odwróciłam, żeby zobaczyć, że lisy idą w moim kierunku, sycząc cicho. Jeden z nich skoczył na mnie. Czas odrobinę zwolnił.  Zapiekły mnie oczy. Rozczapierzyłam palce prawej ręki i zamachnęłam się na lisa.

  Zwierzę upadło głucho na ziemię. Jego sierść pokryta była niemal w całości krwią. Teraz widziałam to dobrze, widziałam każdy najdrobniejszy szczegół otoczenia.

   Lis nie poruszył się.

   Mimo że pozostałe dwa mnie nie atakowały, nie miałam dosyć. Przeszywały mnie dreszcze. Warknęłam i rozszarpałam pozostałe lisy. Dopiero wtedy adrenalina zaczęła mi powoli spadać.

   Usiadłam na ziemi, wpatrując się w swoje zakrwawione ręce. Co to było? Nie miałam nad sobą żadnej kontroli. Chciałam po prostu zabić, zniszczyć wszystko, co stoi mi na drodze. Poczułam, że się trzęsę. Wzięłam kilka oddechów, żeby się uspokoić. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że ból głowy nareszcie ustąpił.

   Wciąż nie byłam w stu procentach pewna swojego dobrego samopoczucia, więc powoli wstałam i zaczęłam nasłuchiwać. Z kierunku, w którym szłam przed … ekhem… atakiem agresji, dobiegł mnie szum silników, jakby tam była droga.

Fiolet oznacza dobroWhere stories live. Discover now