#21 Od kiedy wiesz?

1.2K 140 12
                                    

Nie mogłam przewidzieć wszystkiego. Mój scenariusz pełen był luk - im usilniej próbowałam coś szczegółowo zaplanować, tym częściej los rzucał pod moje nogi kłody; naśmiewał się, ilekroć upadałam, zdzierając skórę z kolan. Kpił i szydził, widząc z jakim trudem znów się podnoszę. Czasem czułam się jak dziecko, zbłąkane wśród ludzi w jakimś dużym hipermarkecie po tym, jak straciło z zasięgu oczu rodziców. Chwiejnie lawirowałam pomiędzy nogami olbrzymów, gotowych przypadkiem mnie zgnieść, zmiażdżyć, zdeptać. Zepchnąć w kąt, gdzie zrozpaczona kuliłabym się, wypatrując zbawienia.

Bałam się tego, co mi powie.

Nerwowo skubałam za rękaw koszulki, pobrudzonej w paru miejscach truskawkowym sorbetem, którym zajadałam się od rana. Byłam wtedy tak beztroska, tak spokojna i wyciszona po raz pierwszy od parunastu tygodni, zupełnie jakby ciężar na barkach zastąpiła błoga lekkość; jak gdyby udało mi się uwolnić od części koszmarów, obaw i niepewności. Świętowałam napisany artykuł, przełykałam truskawkową breję, dumna z tego, co udało mi się stworzyć. Tekst kąśliwy, cięty, a jednak pozbawiony mojej osobistej opinii, zupełnie neutralny z punktu widzenia Kaktusa. Same fakty, można by rzec. Choć wciąż czułam niesmak po brudnym zabiegu korzystania z niepewnych informacji, jednocześnie starałam się usprawiedliwiać siebie i Simona. Nie zamierzaliśmy przecież nigdzie tego umieszczać.

Chcieliśmy tylko pomóc Jo.

Nie potrafiłam myśleć o niej źle, nie mogłam pogodzić się z utratą tej przyjaźni. Mayers była częścią mojego życia, stałym elementem, spajającym przeszłość z teraźniejszością. Należała do wąskiego grona osób, którym ufałam. Wiedziała o mnie wszystko, trwała przy moim boku w czasie sukcesów i porażek, motywowała, wspierała, rozbawiała, gdy łzy zbierały się w oczach. Potrzebowałam jej. I chyba naprawdę bolała mnie myśl o tym, że sama nie byłam jej niezbędna, że potrafiła sobie radzić bez moich rad i wskazówek. 

Nie cechowała jej jednak nieomylność, nie umiała jeszcze trafnie określać ludzi w show biznesie i  nie zamierzałam dłużej przyglądać się temu, jak tonie w blasku fleszy. Styles mógł ściągnąć ją na samo dno.

Byłam nieostrożna. Wytykałam Jo, że wszystkich nas bezmyślnie wyda, że zdradzi tożsamość ludzi ze Skandalu i sprowadzi na nas katastrofę, a potem, jak kompletna idiotka, zrobiłam to, przed czym ją przestrzegałam.

Miałam ochotę samej sobie strzelić w łeb za pozostawienie otwartego laptopa. Cóż za kretyński błąd. Banalna klęska wielkiego imperium szyderców. Ikarowy lot gazety, którą uważano za twierdzę nie do zdobycia dla prawników, speców od wizerunku gwiazd i całej rzeszy nienawidzących nas ludzi. Zabiłam nas, wykończyłam, wbiłam przysłowiowy gwóźdź do trumny.

Chciałam płakać, tłumaczyć, odwrócić jej uwagę, ale głos uwiązł mi w gardle, sparaliżowany strachem. Ciemne tęczówki przewiercały mnie na wskroś, ale zupełnie nie potrafiłam zinterpretować wyrazu twarzy siedzącej przy biurku dziewczyny.

— Ellie, ja... — zaczęłam, urywając w pół zdania, bo nie wiedziałam, co mogłabym powiedzieć. Miała doskonały dowód na moją obłudę i kłamstwa, na dwulicowość, zakłamanie i hipokryzję. Była w stanie jednym ruchem strącić mnie z mojego prywatnego Olimpu.

— Więc naprawdę jesteś Kaktusem — odezwała się, zwracając głowę w stronę otwartego pliku na komputerze. Całą uwagę skupiłam na tonie jej głosu, nie doszukując się w nim żadnych oznak zdziwienia. Zaskoczenia. Jakby wiedziała od dłuższego czasu.

— Od kiedy wiesz?

— Podejrzewałam to, zanim jeszcze Liam postanowił wykrzyczeć swoje domysły w hotelu. Ale nie miałam żadnych dowodów — stwierdziła spokojnie, gdy przestąpiłam nerwowo z nogi na nogę. Bierność Calder była podejrzana, dziwna, nieoczekiwana. Ogniskując na mnie spojrzenie, uśmiechnęła się ciepło, na co zgłupiałam zupełnie i cofnęłam się o krok, kręcąc z niedowierzaniem głową.

Kaktus || n.h. || ✓Where stories live. Discover now