Rozdział 3

10.3K 763 419
                                    


Moje nowe komnaty znajdowały się za portretem Walecznego Smoka z ewidentnym rozdwojeniem jaźni. Był to nad wyraz spasły gad, sam jednak twierdził, iż to z powodu pożartych przez siebie wrogów. Dumnym głosem wygłaszał epitafia poległym, by po chwili, chichocząc, zmieniać się w smoczą wersję Lockharta. Już bym wolał pianych mnichów z trzeciego piętra. Wiedząc, że nie można mieć wszystkiego pogodziłem się z sytuacją.

Pomieszczenie za obrazem było niezwykle przestronne. Wypolerowana boazeria w ciepłym odcieniu brązu odbijała światło latarni zawieszonych przy suficie. Rzeźbione palestry zdobiły korytarz. W salonie wesoło hulał ogień. Czarna sofa znajdowała się przy nim wraz z dwoma miękkimi fotelami. Jedne z drzwi prowadziły do gabinetu połączonego z biblioteką, a drugie do sypiali, przez którą można było się dostać do łazienki. Wszystkie dodatki utrzymane były w czarno białym kolorze z odrobiną szmaragdowej zieleni.

Ułożyłem kufer w nogach mojego łóżka. Klatkę po Syri, która dość ochoczo skierowała się do szkolnej sowiarnii, postawiłem na stoliku koło okna. Komnaty znajdowały się na drugim piętrze, dzięki czemu miałem doskonały widok na hogwardzkie ogrody. Słońce nie wskazywało jeszcze południa.

Chwyciłem więc mapę, którą powierzył mi Dumbledore, i udałem się na zwiady. Szkoła zdawała się być opuszczona bez uczniów. Tylko kilka nieopisanych punkcików zdobiło pergamin. Zmierzając w kierunku błoni, natrafiłem na uciekającego kota. Szary sierściuch przebiegł mi między nogami, próbując czym prędzej czmychnąć za rząd posągów.

- Łap go, a nie tak stoisz, jak kołek! – Zdyszana profesor zatrzymała się przy mnie, opierając dłonie na kolanach. Po chwili wyprostowała się, obrzucając mnie podejrzliwym spojrzeniem. – Pan z ministerstwa? Dyrektor nic nie wspominał o inspekcji...

- Ależ nie, proszę pani. Jestem nowym profesorem Obrony Przed Czarną Magią. Harry Prince. I przepraszam za kota, ledwo go dostrzegłem.
Popielate włosy wysunęły się z jej misternego warkocza, opadając na pokrytą drobnymi zmarszczkami twarz. Żółte oczy były zmrużone. Z szokiem stwierdziłem, że spoglądam wprost na dobrze znaną mi profesor.

- Ach! – Klasnęła w dłonie, gdy połączyła fakty – Jasne, jasne. Albus nie może się nacieszyć twoim patronusem. Jestem Hooch, nauczam latania i gry w quidditcha. Stojąca przede mną kobieta była tą samą, co za moich czasów. Wyglądała jednak młodziej. Bałem się wiedzieć, ile mogłaby mieć lat, gdy sędziowała w odgrywanych przeze mnie meczach.

- Miło mi panią poznać madame Hooch. – Uścisnąłem jej dłoń.

- Umiesz może latać? Do wieczora zostało wiele czasu. I tak sierściucha nie znajdę. Chodź więc ze mną. Odprężymy się. – Zanim zdążyłem się ogarnąć, biegliśmy w stronę składziku w pobliżu boiska.

- Muszę przyznać, że twardy z pani zawodnik, madame.

- I vice versa, chociaż u mnie to zasługa miotły. To najnowszy wyrób Leonarda Jewkesa. Srebrna Strzała. Jakbyś zechciał pomagać mi przy zawodach może uda mi się załatwić i taką dla ciebie.

Propozycja była kusząca, pomimo przerażającej prędkości mioteł. A myślałem, że nie ma nic gorszego od Zmiatacza. Niech ziemia zadrży, jeśli to najszybszy model tych czasów.

- Z przyjemnością. W szkole od pierwszej klasy należałem do drużyny.

- Nie dziwię się. Mogłabym spędzić całe życie na miotle. Ale ty latasz, jakbyś się na niej urodził. Mam nadzieję, iż uda nam się zagrać kiedyś mecz. Mogłabym zwerbować kilku członków do gry.

- Pokonałbym panią, madame Hooch. – Zwróciłem miotłę gwałtownie ku ziemi i wywinąłem młynka, a nawet pięć, zanim łaskawie zdążyłem opaść stopami na trawę. – Mam nadzieję, że odnajdzie pani kota. Miłego popołudnia.

Prince?  (tomarry)Where stories live. Discover now