Rozdział VI

1.3K 95 120
                                    

  McCree od dziecka mówił dużo. O wszystkim i o niczym, zawsze potrafił znaleźć temat i nawiązać rozmowę. Rodzice najpierw traktowali to jak błogosławieństwo, przewidując dla niego ogromną karierę w polityce, gdzie mógłby godnie zarabiać i wyciągnąć ich z finansowego dołka. Tak było na początku. Później powoli zaczynali mieć go dość i stosowali przeróżne kary, które miały go uciszyć. Liczyli na to, że w szkole się zmieni. Że zamilknie. Że będzie taki sam jak inne dzieci.

 Nauczyciele również byli na niego źli. Zadawał im setki pytań, a kiedy odpowiedź go nie satysfakcjonowała, pytał kolejny raz. Czy niebo jest niebieskie, bo wylewa się do niego ocean? Czy mleko kokosowe, będące poza zasięgiem finansowym jego rodziny, smakuje jak normalne mleko? Dlaczego na świecie jest tak mało dobra? Najpierw ludzie próbowali rozwiązać te zagadki, lecz dość szybko doszli do wniosku, że łatwiej jest zostawić go po lekcjach, gdzie mogli go bezkarnie besztać za niekończącą się ciekawość.

  W gangu jego umiejętności zostały docenione. W Deadlocku nie było miejsca dla gaduł, lecz McCree szybko odnalazł się w roli negocjatora. Odpowiednie pytanie, słodkie oczy, umiejętność słuchania oraz rewolwer sprawiły, iż piął się wzwyż hierarchii w zastraszającym tempie. Cieszył się szacunkiem, a przyjaciele z gangu zastępowali mu rodzinę. Do czasu, aż złapało ich Blackwatch. Dopiero tam nauczono go, że czasem najlepiej jest milczeć.

 Tę właśnie umiejętność postanowił wykorzystać, kiedy Łaska poinformowała ich o zaginięciu Any.

 W jego głowie naraz narodziło się tysiące myśli, których wolał nie wypowiadać. Odkąd związał swój los z organizacją nigdy nie było przypadku zniknięcia z bazy. Jedynym znanym mu rodzajem zaginięcia była sytuacja, kiedy ludzie nie wracali z pola walki. Wtedy istniały tylko dwie opcje: albo się znajdą, albo trzeba uznać ich za martwych. Choć teraz mieli do czynienia z czymś zupełnie innym, nie mógł wykluczyć tych rozwiązań. Blackwatch bez trudu mogło porwać starszą już Amari, a zważając na honor i cięty język Any to nie mogło mieć dobrego zakończenia.

 Jesse zastanawiał się, czy Jack też brał pod uwagę taki scenariusz.

 — Musimy ją znaleźć! — krzyknęła Fara. Nadal miała na sobie swoją piżamę, a jej włosy przypominały stóg czarnego siana.

 — Właśnie tego pragną porywacze twojej matki —  oznajmił Morrison. Nadal mówił spokojnie jak do dziecka, ale w jego tonie pojawiła się groźna nuta, sugerująca, iż niedługo przestanie się powtarzać i straci cierpliwość. Fara to zignorowała, spoglądając na niego bezczelnie. Hana poruszyła się, aby interweniować zanim zrobi się naprawdę gorąco, ale Jack uniósł dłoń. To była sprawa między nim a Farą. Nikt inny nie powinien się mieszać. — Oni nie będą się z tobą cackać. Tego właśnie pragną. Rozbić nas. Skłócić. Sprawić, że będziemy sobie skakać do gardeł, gdy w między czasie będą mordować niewinnych ludzi. Pomyśl, co zrobiłaby Ana na twoim miejscu.

 — Jestem dla niej najważniejsza! Wiem, że wybrałaby mnie. — Fara wyraźnie zwątpiła w swoją rację, ale wycelowała oskarżycielsko palcem w pierś Reinhardta. — Twierdziłeś, że ją kochasz. Powinieneś jej pilnować, skoro tak bardzo ci na niej zależało.

 Niemiec spuścił głowę, przez co krew z jego rozbitego nosa kapała na podłogę. Łaska podeszła do niego z autentyczną troską. Wyciągnęła z kieszeni kitla chusteczkę i podała mu ją, delikatnie poklepując po ramieniu, żeby dodać mu otuchy.

 — To nie jest wina Wilhelma — stwierdziła cicho.

 — Czemu miałby być w to zamieszany? — prychnęła D.Va.

 — Dlaczego by nie?

 — Rozumiemy twoje zmartwienie — wtrącił Torb — ale rzucanie bezpodstawnych oskarżeń nikomu nie pomoże, honung.

Overwatch: Smok w PołudnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz