Prolog: Wszystko ma swój początek

268 34 17
                                    

//Namjoon//

Piski dam mieszały się z krzykiem dzieci, gdy wraz z moim legionem przekroczyliśmy bramy miasta. Siedząc na koniu z dumnie uniesioną głową starałem się nie rozglądać z zaciekawieniem po otaczającym mnie mieście.

Jedynie raz na jakiś czas uśmiechałem się do machających chusteczkami dziewek, które w ten sposób mnie pozdrawiały. Bardziej, jednak niż radość spowodowaną tym widokiem czułem ekscytację z powrotu do domu. Do otaczających mnie, tak dobrze znanych mi, ulic oraz krajobrazów. Do piekarni, z której zawsze kupowałem drożdżowe bułeczki oraz do jeziora, na które miałem widok z mojego okna.

Westchnąłem ciężko przymykając oczy. Już niedługo, już dziś wieczorem, tuż po bankiecie z okazji wygranej pięcioletniej wojny, będę mógł się zamknąć w moim małym pałacyku na obrzeżach.

Pięć lat... Tyle czasu przebywałem zamknięty w bańce. Czułem się jakby czas przestał płynąć, jakby ta wojna była tak naprawdę zwykłym snem, specyficzną książką czytaną przy kominku w deszczowy dzień. Nie czułem się starszy o ten okres, ani tym bardziej mądrzejszy.

Pisk grona dam wyrwał mnie z letargu tuż przed skrętem w ulicę prowadzącą do zamku. Otrząsnąłem się od razu skupiając wzrok na rodzinie królewskiej, która stała na balkonie pozdrawiając wracających żołnierzy. W tle zaczynały rozlegać się również szlochy co oznaczało, że do miasta wjechały wozy z mieczami poległych. Straciłem wielu ludzi... Wielu ważnych ludzi.

Moje myśli na powrót odpłynęły, straciłem nawet tę najważniejszą osobę.

Ból na nowo rozlał się w mojej klatce piersiowej zastępując wszystkie organy całkowitą pustką. Czułem jak oddech mi przyspiesza, a krew powoli odpływa z twarzy. Jadąc na wojnę z bliskim przyjacielem nigdy nie sądziłem, że skończymy mieszkając w jednym namiocie. Że będzie on najważniejszą osobą dla mnie już po wsze czasy, aczkolwiek tak się właśnie stało.

Pamiętam, że nie chciałem by jechał na wojnę, nie chciałem ryzykować, jednak skoro miał być on tylko medykiem sądziłem, że będzie bezpieczny. Skąd mogłem wiedzieć, że Mersurianie* nie będą szanować zasad wojennych? Skąd mogłem wiedzieć, iż pod osłoną nocy przypuszczą atak na nasz szpital, podpalając go, aby obniżyć nam morale?

Gdy tylko zaczęli chylić się ku przegranej zignorowali wszelkie zasady. Wykorzystywali nawet dzieci... Brzydzili mnie jako ludzie, jednak ostateczny osąd wydali na siebie zabierając ode mnie moją iskrę.

Kiedy zeskoczyłem z konia moja ręka intuicyjnie sięgnęła po skalpel ukryty pod napierśnikiem. Mój luby*² nie miał nigdy miecza. Żadna jego pamiątka nie wróciła dziś na wozie. Nikt i tak by jej nie odebrał, był samotną sierotą... Miał tak naprawdę tylko mnie, a ja miałem tylko jego...

Teraz, gdy w dłoni trzymałem jego skalpel pozostało mi tylko to. Ten zimny kawałek metalu, który kiedyś ratował ludzkie życia.

Już tylko to pozostało mi w życiu. Świadomość braku celu oraz przytłaczającej samotności wypełniła moje wnętrze, jednak musiałem to ukryć wkraczając do sali balowej gdzie czekali podekscytowani mieszczanie.

*Mieszkańcy Mersurii - mieszkańcy miasta wymyślonego na potrzeby mojego innego opowiadania

*² luby - ukochany

Zniewoleni • NamJinWhere stories live. Discover now