Poznajcie Nieudacznicę

20 1 0
                                    


Przez ostatnie dziewiętnaście lat byłam pewna, że daję sobie radę. Nigdy nie myślałam o sobie, jak o kobiecie sukcesu. Bo sukces to duże słowo. Nie zarabiałam kokosów, zawsze trzeba było odmówić sobie czegoś, by mieć na zachcianki, typu wakacje itd. Ale odnosiłam wrażenie, że jestem taką, której jakoś się w życiu udało. Właśnie... Jakoś...

Cała historia zaczęła się ponad dwadzieścia lat temu, kiedy byłam jeszcze licealistką. Jak to bywało w przypadku wielu z nas, zakochałam się. Wtedy wydawało mi się, że w księciu z bajki. Sama byłam buntowniczką, szczerze wkręconą w subkulturę punkrockową. Koncerty i inne wypady... To było coś! Coś, co pozwalało nam wszystkim uciec od domowych i szkolnych problemów. Rzucić się w wir, wyznawanej przez nas, wolności oraz dziwnie pojmowanej anarchii. Wierzyliśmy w to, że najpiękniejszym obliczem świata byłyby otwarte granice i wino, stojące na ulicach w asyście dobrej muzyki. Wydawało nam się też, że rodzice nas nie kochają, nie myślą o nas, goniąc za pieniędzmi i zmagając się z problemami codzienności, która często nie była kolorowa, a może nawet ich przerastała. Uciekaliśmy więc z domów na wszelkie, możliwe sposoby, formując grupy ludzi ze zbliżonymi bolączkami. Było nam dobrze w stworzonych enklawach cierpień, w których nikt nas nie oceniał. Enklawach, w których sami sobie i sobie nawzajem pomagaliśmy, szukając wytłumaczeń i rozwiązań trudnych sytuacji. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że błąkając się po parkach z winem w ręku, nierzadko powielamy problem rodzinny i mimowolnie wpadamy w jego sidła. Tylko, że mając piętnaście czy szesnaście lat, trudno było być obiektywnym, czy też widzieć zagrożenia, wynikające z własnych poczynań. Sama już teraz nie wiem czy znikanie z domu na kilka dni i nocy było rodzajem ucieczki od domowych kłopotów, czy raczej próbą zwrócenia na siebie uwagi. W każdym razie, wszystkie akty dezercji, odbijały się głównie na relacjach z rodzicami oraz egzystencji szkolnej. Owocowało to narastającymi konfliktami na płaszczyźnie rodzic – dziecko oraz powiększającymi się brakami w edukacji. Był to efekt wagarów, za którym szedł coraz większy strach przed wymagającymi nauczycielami (pomijając wielu towarzyszy buntu, byłam przecież uczennicą renomowanego liceum, którego absolwentką była moja, dobrze zarabiająca, mama) oraz narastającymi konfliktami z nimi. Fakt faktem, że większość z nich nie rozumiała nas – młodych i zbuntowanych. Zamiast rozmawiać z nami, zainteresować się naszą sytuacją, woleli nas gnębić i wpisywać w dzienniku jedynkę za jedynką. A może grono pedagogiczne nie było jeszcze wtedy dostatecznie przeszkolone czy wyczulone na utrapienia, z którymi zmagali się uczniowie? W każdym razie, my czuliśmy się zaszczuci, nierozumiani i chcieliśmy pokazać światu, że jednak coś znaczymy. Na różne sposoby. Niestety, w większości, były to działania nieudolne. U mnie zaczęło się od wagarów z przyjaciółmi u koleżanki w domu, do którego wiadomo było, że rodzice nie powrócą aż do wieczora. Szkoła nie kontaktowała się wtedy z rodzicami zaraz po jednym dniu nieobecności, toteż nie musieliśmy się obawiać, że nasza absencja na lekcjach wyjdzie na jaw od razu. Spożywaliśmy więc niezliczone butelki taniego wina, paląc przy tym mnóstwo papierosów. Upojenie następowało szybko, więc niemalże od razu przychodziły nam do głów niedorzeczne pomysły, jak na przykład braterstwo krwi. U przyjaciółki na poddaszu, dopuściliśmy się tak durnego aktu w sześć osób, rozbijając butelkę po wypitym winie i szkłem z tejże butelki, rozcinając sobie dłonie, które potem łączyliśmy. Rana do rany. Krew do krwi. Tak, od teraz jesteśmy rodziną na zawsze. Bylibyśmy przecież idealną rodziną. Paradoksalnie, kilka z tych braterstw krwi pozostało do dziś. Jednakże te akurat braterstwa przypisuję zmaganiu się z podobnymi problemami rodzinnymi i zgodności charakterów. Z perspektywy czasu, widzę to czarno na białym, że byliśmy po prostu zagubionymi dziećmi, błądzącymi we mgle, która w żaden sposób nie chciała się przetrzeć. Bądź co bądź, myśleliśmy, że trudna sytuacja daje nam prawo do bycia dorosłymi. I owszem, bardzo chcieliśmy być dorośli. I w naszym mniemaniu byliśmy. A tak naprawdę to już nie byliśmy dziećmi, a jednak jeszcze nie dorosłymi. Można było nas nazwać takimi pseudo-dorosłymi. Charakteryzowała nas też szeroko pojęta wrażliwość i potrzeba czułości oraz miłości. Miłości, która przytrafiała się wtedy wszystkim często. I każdemu z nas wydawało się, że to jest ta jedna, jedyna do grobowej deski. Tak było również w moim przypadku.

Dziennik NieudacznicyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz