Rozdział 17.

1.4K 195 25
                                    

Zapadałem w efemeryczne sny. Efemerycznie się budziłem. Koszmar senny objął nie tylko nieświadomą cześć mojego umysłu, ale także faktyczną rzeczywistość, którą czułem i widziałem. Byłem w piekle. Nie potrafiłem zapanować nad własnym ciałem. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Nie wiedziałem, kto był ze mną, a może byłem całkiem sam? Nie wiedziałem, nic nie wiedziałem. Czasem tylko moje nieobecne oczy oglądały ruchomy, błękitny nieboskłon.

Kreacje mojego mózgu dostarczały mi makabrycznego niepokoju, obecnego ze mną cały czas. Całą nieskończoność; nie był tam czasu. Miałem przerażające wizje, widziałem tyle zła, tyle grzechu... Zobaczyłem chorobę snów... Sunąc przez zmory, zapragnąłem przestać istnieć.

***

Czy minął rok? Dziesięć lat? Nie śmiałem się domyślać. Było ciemno. Przez kilka długich minut moje zmysły nie chciały się obudzić. Nie mogłem się ruszyć. Leżałem gdzieś, drżąc ze strachu. Bałem się tej samotności, patrzącej na mnie z każdej strony.

W pewnym momencie zorientowałem się, że przez znajome okno wpada słaba smuga księżycowego światła i oświetla długie pomieszczenie. Leżałem w skrzydle szpitalnym.

Przez krótką chwilę pomyślałem nawet, że może być dobrze. Dopiero później przyszedł ból tak ogromny, że chciałem krzyczeć. Ściskało mnie w skroniach, bałem się, że od tego ciśnienia wybuchnie mi głowa. Dłonie paliły mnie żywym ogniem, z lękiem zerwałem z nich pozaklejane bandaże. W ustach czułem obrzydliwy smak wymiocin i krwi.

Nie mógłbym znieść kolejnej sekundy sam na sam z tą paranoją. Ciemność przytłaczała mnie i odbierała powietrze. Musiałem za wszelką cenę zobaczyć światło. Stało się to moim instynktem, kiedy jęcząc z bólu stawałem na nogi i wlokłem się przez kilometrową wtedy salę. Ze strachu zlał mnie zimny pot, choć czułem się jak w piekle.

Minęła wieczność, zanim ujrzałem skromny płomień jednej ze świec. Dochodził zza uchylonych drzwi. Prawie pobiegłem w tamtą stronę. Światło. Światło. Światło. Pchnąłem drzwi i rzuciłem się na rozjaśnioną ścianę. Przylgnąłem do niej całym ciałem. Merlinie. Znów widziałem. Znów czułem. Znów myślałem. Żyłem.

Wyczerpany usiadłem pod ukochanym płomieniem. Podniosłem obolałą głowę, żeby rozejrzeć się po korytarzu.

I znowu zdrowy rozsądek rozpłynął się w powietrzu.

Na ławce po drugiej stronie siedział chłopak o jasnych włosach i wysokiej posturze. W swojej ulubionej czarnej marynarce. Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie. Na wpółleżał. Miał zamknięte oczy. Spał. Blada dłoń bezwładnie wisiała mu tuż nad zimną podłogą. On nie istnieje. Jego tu nie ma. Jego wyraz twarzy...jego wąskie usta. Mocno zaciśnięte powieki. Ściągnięte brwi. Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie...Boże, błagam, nie...

Jego szare, przenikliwe oczy.

– Potter – wykrztusił, zaskoczony. Szybko zerwał się na nogi.

– Stój – powiedziałem w histerii, wystawiając ręce przed siebie.– Nie zbliżaj się. Nie zbliżaj się do mnie, rozumiesz?

 – Albus, ja...

 – Nie podchodź.

 – Szukałem ciebie. Wszędzie cię szukałem– mówił szybko. – Te 10 dni...

Kręciłem głową. Zakrywałem uszy. Cofałem się w miarę jak podchodził. Znowu by się zaczęło. Nie chciałem umierać po raz kolejny.

  – Nie mów do mnie– wymamrotałem. – Nie chcę cię słuchać. Daj mi spokój.

 – Nie zrobię ci nic złego. Przysięgam, Potter...Chcę porozmawiać. Boże. Tak bardzo się bałem...

Półmrok || ScorbusOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz