2.2. They're coming to get you

1.4K 127 56
                                    

Poranny chłód wywoływał nieprzyjemne dreszcze na odsłoniętej skórze, zaś pokryta rosą trawa sprawiła, że białe trampki w kilka minut zmieniły swój kolor na jaskrawozielony. Zapamiętajcie i zastosujcie się do tej rady: nigdy nie wybierajcie się na spacer w jasnych butach. 
Potarłam zmarznięte ramiona i odetchnęłam z ulgą, widząc, że dotarłam na miejsce. Na pozór zwykłe wzniesienie, które znajdowało się na obrzeżach Gotham, nieopodal wiszącego mostu. Miało jednak swój urok - było tu cicho i czysto, gdyż mało kto zapuszczał się w te rejony. Nie mówię tu wcale o niebezpieczeństwie, lecz o znacznej odległości od centrum miasta, przez co całe miejsce wydawało się nieco zapomniane. Większość mieszkańców zapewne nie wiedziała nawet o jego istnieniu. Ich strata, mój zysk.
-To już rok - mruknęłam, przyglądając się panoramie miasta, które dopiero co budziło się do życia. Widok pojedynczych świateł przejeżdżających samochodów, które odbijały się od tafli wody wzbudzał we mnie żal, że nie wzięłam ze sobą aparatu.

Z kieszeni wytartych jeansów wyciągnęłam lekko pogniecioną paczkę papierosów, po czym odpaliłam jednego z nich, rozkoszując się dymem okalającym moje płuca. - Zawsze przychodziliśmy tu razem, pamiętasz? Nasza sekretna miejscówka - uśmiechnęłam się pod nosem. - Nadal jest tu pięknie, wiesz? Chciałabym, żebyś mógł to zobaczyć. Kto wie, może nawet patrzysz na mnie z góry i żałujesz, że nie możesz mnie zganić za samotne przychodzenie w takie miejsca. To niebezpieczne! Powinnaś być bardziej rozsądna! - sparodiowałam głos Jerome'a. - W tym miejscu po raz pierwszy powiedziałeś, że mnie kochasz - dodałam.

***

-Uwielbiam zachody słońca, jest w nich coś tajemniczego - stwierdziłam, przyglądając się wieczornemu niebu, które przybrało barwy czerwieni i pomarańczy. - W końcu nigdy nie wiesz, co na Ciebie czeka w ciemności.

-Czy twoja niespełniona, poetycka strona właśnie dała o sobie znać? Ktoś tu chyba pomylił profesje - zaśmiał się Jerome. Uwielbiałam spędzać z nim czas, jednak chwilami nie potrafiłam ukryć narastającej wewnątrz mnie irytacji wobec jego zachowania.

-Czy dla ciebie wszystko musi być pieprzonym żartem? - spojrzałam krytycznie w jego kierunku.

-Nie wszystko - momentalnie spoważniał.

-Widać - odpowiedziałam z przekąsem. - Nie zrozum mnie źle, ale czasami chciałabym zobaczyć w tobie minimum powagi. Życie to nie żart, Jerome - dodałam rozżalonym tonem. Wiedziałam, że mogłam zabrzmieć jak histeryczka - w końcu nie byliśmy parą ani nie składaliśmy wobec siebie przysiąg i obietnic. Cholernie mi na nim zależało, ale przecież nie mogłam zapomnieć, że spędzałam czas z mordercą, człowiekiem bez litości i skrupułów, kimś, kto uciekł z Arkham i chciałam, by nagle stał się normalnym człowiekiem?

-Kocham cię - powiedział nagle nadzwyczaj spokojnym tonem.

-Słucham?

-Kocham cię. I nie każ mi tego powtarzać, bo cię zabiję - odparł śmiertelnie poważnie. I uwierzcie mi, śmiertelnie to dobre słowo w tym przypadku. - Być może jestem idiotą, być może nie czujesz tego, co ja, ale wiedz, że nie chcę tego dłużej ukrywać. Jesteś takim brakującym elementem układanki, którą jest moje życie. Teraz to wiem - milczałam. - Powiedz coś - dodał cicho.

-Ja ciebie też.

***

-A później zrobiliśmy wyścig kto pierwszy dobiegnie do mostu - wzruszyłam ramionami, przecierając wilgotne oczy, nie byłam jedynie pewna czy był to smutek, czy rozczulenie. - Czyli jak zwykle nie skończyło się poważnie - podsumowałam. - To było rok temu, a mam wrażenie, jakbyśmy siedzieli tu wczoraj, dasz wiarę? - mówiłam, choć wiedziałam, że nikt mi nie odpowie. - Czasem żałuję, że nie poznaliśmy się w innych okolicznościach, jako zupełnie inni ludzie. Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej, a my nadal siedzielibyśmy tutaj, wspólnie obserwując wschód słońca - westchnęłam, lecz faktem było to, że każdego dnia snułam nowe teorie pod tytułem: co by było, gdyby... - Nie ma co gdybać, bo to nie przywróci ci życia. Poza tym, nigdy nie lubiłeś, kiedy ktoś zrzędził ci nad uchem. Wszyscy doskonale wiemy, jak skończyła twoja matka - parsknęłam śmiechem. - To chore. Każdego dnia tęsknię za tobą, ale jednocześnie czuję ulgę, że już cię tu nie ma. Musiał minąć rok, abym w pełni to sobie uświadomiła i pogodziła się z myślą, że zostaną ze mną tylko wspomnienia. Wiesz, byłeś żywą bombą zegarową, która w każdej chwili mogła wybuchnąć, niszcząc wszystko i wszystkich dookoła. A ja chyba już wiem, że szalone życie nie było mi pisane. Potrafiłeś być cudowną osobą, nie zaprzeczę, nauczyłeś mnie wielu rzeczy i podarowałeś wiele wspaniałych, wartych zapamiętania chwil, ale właśnie doszło do mnie, że muszę zamknąć ten etap i rozpocząć nowe życie. - zakończyłam, biorąc głęboki wdech. - To już nie będzie mi potrzebne - położyłam na ziemi zgniecioną kartkę, list, który podarował mi Jerome tuż przed śmiercią. - Tylko w ten sposób może być lepiej. Muszę już iść - podniosłam się. - Żegnaj na zawsze.

***

-Uwielbiam nocną zmianę. Nie ma nic lepszego od wieczornego grzebania w zwłokach - zagadnęła Lee, podsuwając mi pod nos kubek czarnej, mocnej kawy. - Na lepsze rozpoczęcie pracy. Czuję, że będzie nam dziś wyjątkowo potrzebna.
-Dziękuję - uśmiechnęłam się, zakładając na siebie kitel i rękawiczki ochronne. Nie zliczę ile razy dziękowałam wszystkim, którzy pozwolili mi tu zostać. Jakby nie patrzeć, osoba ze stwierdzonymi zaburzeniami psychicznymi nie była najlepszym materiałem na pracownika policji, a już tym bardziej koronera. Uratowały mnie tylko duża wiedza, znajomości i wiara Jim'a w to, że nadal zasługuję na swoją posadę.
-Jak się czujesz?

-Doktor Janssen mówi, że jest duża poprawa. Ja też czuję się dobrze. Co by nie mówić, naprawdę ciężko nad sobą pracowałam. I co więcej mogę powiedzieć? Oby tak dalej - odpowiedziałam.
-Jestem z ciebie naprawdę dumna. Wiedz, że nie każdy ma w sobie woli walki, a ty pokazałaś, jak silną i zdeterminowaną osobą jesteś - objęła mnie.

-Dziękuję. A ty jak się czujesz? - spojrzałam na nią znacząco. Wspominałam, że Jim i Lee rozstali się, prawda? Nie wnikając w szczegóły zerwania, Leslie poznała niejakiego Mario i od spotkania do spotkania zaczęli być parą. Naturalną koleją rzeczy stały się zaręczyny i ślub. Cała historia brzmi absurdalnie i zakrawa o kiepskie science fiction, jednak Mario został zarażony wirusem niejakiej Alice Tetch, który wyzwalał w nim tą drugą, mroczniejszą stronę. Podczas nocy poślubnej Lee nieomal zginęła z rąk swojego świeżo poślubionego męża. Uratował ją Jim, który, mówiąc wprost, zastrzelił mężczyznę. Choć w głębi duszy, Lee wiedziała, że było to jedyne słuszne rozwiązanie, to Mario był jednak jej mężem. Człowiekiem, którego kochała, z którym planowała swoją przyszłość. Nie mogłam się do tego przyznać, ale poniekąd rozumiałam jej cierpienie. Czułam dokładnie ten sam natłok emocji - począwszy od złości, przez rozżalenie do próby pogodzenia się z rzeczywistością i uznania, że tak być musiało.
-Praca pomaga mi choć na chwilę zapomnieć o tym, co czuję - wzruszyła ramionami.
-Co mamy na dzisiaj? - szybko zmieniłam temat.
-Niejaka Melanie Blake. Została znaleziona w pobliżu torów kolejowych, gdzie... Wałęsała się nago - wytłumaczyła brunetka, powstrzymując wybuch śmiechu. Nie odbierzcie tego źle, ale w tej profesji już nic nie mogło nas zdziwić. W tym przypadku miałyśmy kolejną kandydatkę do zdobycia Nagrody Darwina za rok 2017. - Wkrótce straciła przytomność, po czym zmarła w karetce.

-Nie wygląda mi to na naturalną śmierć - stwierdziłam, dotykając poparzonej, lub raczej zwęglonej powierzchni jej skóry. Dobra robota, kapitanie oczywistość.

-W rzeczy samej. Tuż przed śmiercią ktoś potraktował ją tysiącami woltów.-Zatem kwestia nagiego spaceru została wyjaśniona. Dziwne jest to, że była w stanie chodzić po takiej dawce prądu. Jej ciało jest doszczętnie spalone i obawiam się, że narządy wewnętrzne wcale nie wyglądają lepiej. Myślisz, że była poddawana jakimś torturom?
-Najprawdopodobniej. Nie widzę innego wyjaśnienia, a poza tym...

-Czekaj - uciszyłam ją. - Została dźgnięta w szyję?

-Według wstępnych ustaleń, stało się to trzy dni temu, a sprawcą był jej chłopak. Interesujące - zamyśliła się.

-Jak to trzy dni temu? Przecież policjanci przywieźli ją przed chwilą - otworzyłam szerzej oczy. - Pokaż mi akta - wyciągnęłam ręce w kierunku pliku kartek. - Melanie Blake, dwa dni temu przewieziona do kostnicy, gdzie stwierdzono zgon. Bezpośrednią przyczyną śmierci było przerwanie tętnicy szyjnej, spowodowane użyciem ostrego narzędzia - czytałam. - A dziś w nocy spacerowała po torach, w dodatku po porażeniu prądem o wartości kilku tysięcy woltów? - zamrugałam kilkukrotnie. Stwierdziłam, że nic nas nie może zdziwić? Myliłam się.-Możliwym jest, że ona wcale nie była martwa - stwierdziła Lee. - Co jest mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe. Historia zna mnóstwo przypadków ludzi, którzy budzili się już w kostnicy.

-Tak, ale przyczyną śmierci nie było przerwanie tętnicy szyjnej, a po wszystkim nie byli rażeni prądem, do jasnej cholery - złapałam się za głowę. - Czy Jim zapoznawał się już z tym... Przypadkiem?

-Tak, dziś rano on i Harvey pojechali do kostnicy, aby ustalić jakieś szczegóły, ale do tej pory się nie odzywa. Czekaj, o wilku mowa. Mam telefon. Halo? Tak. Co się stało? - brunetka zamarła. - To nie może być prawda. Nie. Dobrze. Będziemy w kontakcie.

-Co się dzieje? - zapytałam zaniepokojona. - Lee, odpowiedz mi.

-To Jim. Musimy jak najszybciej się stąd ewakuować - odpowiedziała zdenerwowanym głosem.

-Lee, do cholery - szarpnęłam ją za ramię. - Nigdzie nie pójdę, dopóki nie powiesz mi o co chodzi.

-Ci ludzie, oni...

-Jacy ludzie, o co chodzi? - zaczęłam się niecierpliwić.

-Chcą wskrzesić Jerome'a Valeskę. Ale to nie jest najgorsze - spuściła wzrok. - Idą również po ciebie.


black&blue ● jerome valeskaWhere stories live. Discover now