Rozdział XV

1K 92 27
                                    

🎧 Cashmere Cat - Quit ft. Ariana Grande

Nie chciałam otwierać oczu, ani ruszać się z miejsca. Ciepło, które mnie otulało, było nieziemsko przyjemne i sprawiało, że nie mogłam myśleć o niczym złym. A ostatnio trochę negatywnych rzeczy się wydarzyło.

Wzięłam głęboki oddech, powoli uniosłam powieki i kilka sekund później uśmiech sam pojawił się na mojej twarzy.
Tuż obok mnie, dosłownie kilkanaście centymetrów dalej, leżał James.
Jego włosy były zwichrzone, a wargi lekko rozchylone. Klatka piersiowa mężczyzny powoli unosiła się i opadała.

Przyglądałam mu się tak bez najmniejszego ruchu przez kilka chwil, aż w pewnym momencie brunet się poruszył, ziewnął i otworzył oczy.
— Dzień dobry – powiedział z uśmiechem, po czym nakrył się kołdrą pod samą szyję. Jego oczy błyszczały i było w nich coś magicznego, a zarazem tajemniczego.
— Dzień dobry – odpowiedziałam i prawą ręką zaczęłam gładzić jego policzek.

To było silniejsze ode mnie. Wewnątrz czułam rozlewające się ciepło, jeszcze lepsze niż to, które dawała kołdra.

Jim zamknął powieki i wydawał z siebie pomruki zadowolenia.

To co się wtedy działo... sprawiało, że czułam się jak w alternatywnej rzeczywistości. Jak we śnie, do którego nikt poza nami nie ma wstępu.

Nigdy nie doświadczyłam czegoś takiego. Chociaż przez pierwszych kilka chwil czułam, jak wewnątrz mnie dosłownie wszystko się trzęsło, to po jakimś czasie byłam już spokojniejsza. Nie mogłam zaprzeczyć, że momentami jeszcze czułam się skrępowana, ale poza tym, wydawało mi się, że zaczynałam się do tego przyzwyczajać.

Małymi krokami wchodziłam do tego świata. Do świata Jamesa i Sebastiana, który był daleko inny od mojego dotychczasowego. Zapewne gdyby ktokolwiek w Gravesend dowiedział się o życiu, jakie prowadziłam, byłby wielce zaszokowany i zniesmaczony. Bo jak można chociażby spojrzeć na kogoś, kto nie jest zwyczajny? Kto odróżnia się od reszty w rażący sposób i na dodatek nie robi nic w kierunku zmiany?

Kolejne wspomnienia z rodzinnego miasta przyprawiły mnie o mdłości. Poza jednym. Kiedy przestawałam być dzieckiem, ale nie mogłam nazwać się jeszcze nastolatką, pewnego dnia, ojciec wrócił do domu. Ale nie był sam. Towarzyszył mu inny żołnierz - blondyn, niższy od ojca o głowę, ale za to z promiennym, ciepłym uśmiechem. Wujek John.  Potem,  podczas fali buntu – Watson, a następnie John. I tak do dnia dzisiejszego.

Na samą myśl o blondynie zaschło mi w ustach. Kochałam go jak własnego ojca, ale nie mogłam pozwolić mu na to, co kiedyś matce. Dlaczego? Ponieważ istniała możliwość, że stanie się między nami to samo, co między nią a mną. A do tego nie mogłam dopuścić. Chociażby wiązało się to z tym, że nigdy więcej miałabym się do niego nie odezwać. Wolałam te wspomnienia, które miałam w tamtym momencie.... Inne byłby zbyt gorzkie do przełknięcia.

Musiałam zawiesić się na naprawdę długą chwilę, a wyraz mojej twarzy zapewne przypominał smutnego osiołka, bo ocknęłam się dopiero, kiedy poczułam dotyk ciepłych palców Moriarty'ego na policzku.

— Hej, wszystko w porządku? Wyglądałaś jakby ktoś odciął ci zasilanie – powiedział powoli mężczyzna i poprawił moje włosy, które uparcie opadały na jedną część twarzy.

—Przepraszam – wymamrotałam i odgoniłam od siebie natrętny ciąg myśli, a potem spróbowałam się uśmiechnąć, żeby nie straszyć więcej bruneta.

Black Wings |Jim Moriarty|Donde viven las historias. Descúbrelo ahora