Globus wirował, a wraz z nim oceany, morza, kontynenty i wyspy rozpływające się w zwietrzałe barwy politycznej mapy świata...
I stop.
Trzema palcami Anglia zatrzymał Ziemię.
Jak to jest, pomyślał, dotykając kolejno Illinois, Indiany i Ohio, że nie widział Ameryki od ponad wieku, ale potrafił zobaczyć go w wyobraźni tak wyraźnie, jakby rozmawiał z nim przed ostatnim mrugnięciem. Co za ironia.
Pogładził palcami powierzchnię globusa.
Świat należał do imperium brytyjskiego, ale równocześnie ten sam świat z każdej strony był przesiąknięty Ameryką, objęty Ameryką, nie było od niego ucieczki ani schronienia, bo istniał w każdym zbiegu okoliczności, w każdym oddechu, w milionach drobnych skojarzeń.
Illinois, Indiana, Ohio... Indiana.
***
Przejeżdżali przez, wciąż jeszcze śmierdzące francuską władzą, rozległe równiny. Może to przez okres złej pogody, ale wszystkie kolory wydawały się tutaj wyblakłe: szarozielona trawa, płowe niebo i zakurzone drogi. Niewyobrażalnie wysoko wisiały olbrzymie, ubrudzone od środka chmury. Nicość - i w tej nicości wietrzna, znudzona cisza.
Nowy Świat miał w sobie coś z olbrzymiej pustki i zapomnienia, zupełnie jakby przed stworzeniem właściwych kontynentów Bóg urządził tu sobie plac ćwiczebny i zapomniał o nim później, zostawiając jednocześnie olbrzymią różnorodność i pustkowie tak wszechobecne jak niebo. Indiana była najlepszym przykładem takiego braku planowania.
Niedzielnym porankiem słońce rozświetliło srogi, poważny krajobraz. Wiatr wiał mocno, ale z niedalekiego pola kukurydzy dochodził nieskończony, niemal tajemniczy szum. Anglia zwrócił się do pierwszego przechodzącego żołnierza i kazał mu przyprowadzić chłopca.
— Ameryko, muszę z tobą porozmawiać – zapowiedział i ruszył, nie zaczekawszy wcześniej na odpowiedź kolonii. Wybrał ledwo ubitą ścieżkę, w której jego buty zatapiały się w błocie do połowy podeszew.
Ameryka zrównał się z nim praktycznie od razu.
— O czym, Arthur?
— Cierpliwości. Chcę ci coś pokazać.
Ameryka uśmiechnął się blado, podczas, gdy krajobraz podnosił się stopniowo z nizin w rzadkie w tej części Indiany wzgórza.
Z najwyższego punktu rozciągał się widok jakby przygaszonej doliny, nudnej ziemi, z której ciemne, nieliczne drzewa wyrastały w odstępach od siebie w taki sposób, jakby nie życzyły sobie towarzystwa. Na wprost nich wiła się rzeka Ohio: szeroka, płaska i błyszcząca w śnieżnobiałym słońcu. Wydawała się srebrzysta, a jej powierzchnia, w jakimś sensie, przywodziła na myśl twarde w swojej fakturze lustro.
Wyglądała tak, jakby zamiast wody, była pełna światła.
Ameryka stanął na szczycie wzgórza i pierwszy raz spojrzał na Indianę z czymś bliskim zainteresowania. Sięgał Anglii już do połowy ramienia, choć, gdy ostatnim razem Arthur go żegnał, usposabiał swoje ziemie ciałem paroletniego chłopca. Wiatr nieustannie szarpał jego włosami i koszulą, słońce odbijało się w jego oczach – znacznie intensywniejszych od szarawego nieba.
— Pięknie tu, racja?
— Jasne. Tutaj tak, ale nie wszędzie indziej. – Chłopiec odwrócił spojrzenie z rzeki na Anglię. – Dlaczego, Arthur?
— Chcę, żeby to miejsce stało się twoim nowym domem. Częścią ciebie – odpowiedział Anglia pełnym, mocnym, niemal doniosłym tonem; tak, jakby właśnie położył przed Ameryką świeżo rozpakowany prezent.