Duma, honor, suwerenność i inne nieistotne słowa

77 10 0
                                    


Ameryka z rzadka witał Anglię, gdy ten przylatywał do Nowego Jorku. No, właściwie, normalnie nigdy go nie witał.

Stany Zjednoczone był niewychowanym, despotycznym gówniarzem. Anglia przywykł już do przeżuwania swojej dumy na drugie śniadanie, więc, jeśli narzekał, to tylko dla zasady. Po przylocie mógł wypić w spokoju herbatę w plastikowym kubku, skorzystać z toalety, a następnie zabawić się w grę, w której podawał taksówkarzowi adres hotelu, a potem obserwował, w jaki sposób nowojorczyk spróbuje go oszukać.

Tego dnia Anglia nawet nie powiadomił Ameryki, że przylatuje. Nie śpieszył się, ba, planował nawet, że wcześniej postoi w jakiejś kolejce, co było jednym z jego najintensywniejszych przeżyć narodowych sportów od czasu, gdy pani Thatcher posadziła na dywaniku kibiców piłki nożnej.

Wszedł na terminal w otoczeniu świty brytyjskich i amerykańskich biznesmenów, to znaczy, w chmurach papierosowego dymu i okazjonalnych powiewów drogiego alkoholu... I zobaczył Amerykę, który zakrzywiał wokół siebie czasoprzestrzeń w taki sposób, że wydawał się być centrum otoczenia. Cóż, Stany właśnie popsuł mu plany na dalszą połowę dnia. Typowe. Znał też jego plany z tajemniczego źródła. Też typowe. I, na litość... Miał na sobie marynarkę w gwieździsty sztandar. To już nie mogło być boleśniej wzorcowym, cholernym Ameryką.

Anglia ugryzł się w język. Imperium mu upadło, europejskie narody śmiały się za jego plecami od lat, więc co jeszcze miał do stracenia?

Alfred przytulił go na powitanie, prawdopodobnie łamiąc mu przy tym kilka żeber, a potem pociągnął go za ramię w kierunku wyjścia, przez cały ten czas oczekując, aż Anglia wypomni mu marynarkę. On jednak nie powiedział na ten temat absolutnie niczego.

Nie skomentował też, że Ameryka znowu wymienił swój samochód na jakiś nowy. Tym razem otworzył drzwiczki od czerwonego kabrioletu sportowego Ferrari, lśniącego pięknie świeżym, nowiutkim lakierem. Anglia zdusił w sobie zazdrość i usiadł po stronie pasażera bez słowa.

— Podekscytowany spotkaniem, Arthie?

— Umieram z niecierpliwości – odmruknął takim tonem, że faktycznie można było przypuszczać, że jest od kilku lat martwy. – Nie mogę doczekać się tego, aż spóźni się dwie godziny, nie będzie udawał, że mnie słucha, a na koniec napluje mi pod buty.

— Będzie zabawnie. I mam plan na nas na wieczór.

— Ameryko. – Anglia spojrzał na niego ze śladowym niepokojem. – Nie zamierzasz brać udziału w spotkaniu pomiędzy mną a Argentyną, prawda?

— Co? Spotykasz się z Argentyną? – Ameryka zdziwił się niewinnie, a później błysnął w uśmiechu zębami. – Nic mi nie mówiłeś. Po co z nim?

Anglia mówił, ale, z grzeczności i, bo nie było sensu, nie wypomniał tego Ameryce. Był zresztą pewny, że ten wcale go nie słuchał.

— Przecież właśnie spytałeś, czy jestem podekscytowany spotkaniem – podsunął mu tylko.

— Miałem na myśli siebie.

— Doprawdy...

Ameryka przekręcił klucz w stacyjce, a maszyna zadrżała tylko nieznacznie, a za to w przyjemny sposób. Co też przypomniało Anglii o tym, że, przez oszczędności i różnorakie cięcia budżetowe, sam ciągle jeździ starym zielonym austinem sprzed dziesięciu lat...

Stany wyjechał z parkingu i, jeszcze zanim dotarł do prostej drogi, rozpędził swój samochód do irytująco godnej podziwu prędkości. Anglia znowu przewrócił oczami. Po chwili deprymującej ciszy, ulitował się nad sobą i zaczął mówić.

Amerykańsko-brytyjski senWhere stories live. Discover now