Deszczowa piosenka

81 12 0
                                    


  Z nieba lał się strumieniami deszcz, taki ciepły i wiosenny, taki śliczny, że Gene Kelly mógłby w nim śpiewać Deszczową Piosenkę; deszczyk, który tańczył na płatkach róż w ogrodzie Anglii, który skakał z szerokich liści na kłosy trawy, ześlizgiwał się z łodyg, spływał z rynny, a w kałużach wydmuchiwał bąble.
Było parno, sierpniowo, duszno jak w smole – i tak samo ciemno, więc Anglia poddał się, wiedząc, że nie zaśnie. Odrzucił koc i zszedł do kuchni, a w półmroku nastawił wodę na herbatę. Przez chwilę wahał się, zanim podjął decyzję, którą z dwóch zaparzyć. Pierwszą puszkę trzymał na wyjątkowe okazje, ale herbata do codziennego użytku kończyła się w takim tempie, że najpewniej nie starczy jej do końca miesiąca. Mimo to nie powinien marnować czystego earl greya, bo potem może go nie dostać jeszcze przez dłuższy czas. To niewątpliwie był poważniejszy dylemat...
Anglia patrzył się pusto gdzieś w trzeci plan, aż nagle uświadomił sobie, jak przyjemnie szumi deszcz, szeleszczą ciosane nim rośliny, kropelki stukają i spływają po oknie. Cały ten milutki hałas przeciskał się z prądem chłodu przez uchylone okno i owiewał rozgrzaną gorączką twarz narodu. Arthur uśmiechnął się, uświadamiając sobie pomimo zmęczenia, że to cudowna pogoda.
Przecież... jeszcze dziesięć lat wcześniej o tej porze roku spędzałby uroczy miesiąc na krztuszeniu się krwią. I to nawet nie swoją, bo nie potrafił o niej myśleć, jak o własnej. W białe chusteczki wypluwałby płyny ustrojowe trupów poległych w starych wojnach, kaszlał krwią obcych mu ludzi i narodów. Nocami zaś śniłby koszmary, w których topiłby się w czerwieni (ognia, sztandarów, krwi), a potem przeżywałby te pokraczne sny drugi raz, tyle, że na jawie. A to, powiedzmy, wprawiałoby go w ten dość nerwowy stan, w którym czasem zapominał kim jest. Zdecydowanie lepiej było ograniczyć lipiec z sierpniem do bezsenności, migren i gorączki.
(Ale czy ten deszcz na szybie nie wydawał się czerwony?)
Anglia potrząsnął głową i spuścił wzrok na blat, po czym wsypał do imbryka trochę codziennej herbaty. Może za kolejne dwadzieścia lat te objawy sezonowego szaleństwa całkowicie odejdą...
Kiedy już straci resztki swojej potęgi na rzecz Ameryki. Cóż, dziedziczenie miało swoje plusy i minusy.
— Nie mogę przestać myśleć o bombie – wyznawał Stany z drobnym, nerwowym uśmiechem. – A gdyby tak użyć jej na Korei? Pamiętam to uczucie, Anglio, poszłoby szybko, raz dwa, raz dwa trzy i już, po problemie... Mam taką ochotę...
— Nie mogę pomóc wszystkim naraz. Nie mogę pomóc nikomu, bo nie chcą. Czemu mnie nie słuchają, Arthur? Czemu nie? – Patrzył się na niego niemal oskarżycielsko. Oczy miał pociemniałe, a spojrzenie nieobecne. – Wiem lepiej.
— Nie waż się nigdy mnie zostawić. Mógłbym pozwolić Europie zatopić się w gównie. Zrujnuję was wszystkich ot tak. Po prostu. – Pstrykał palcami. – Ot tak.
Albo dzwonił telefon, a Anglia napotykał w słuchawce głuchą, niebezpieczną ciszę. Pod koniec Ameryka nagle zaczynał się śmiać głucho i dziwacznie, bo telefon zniekształcał jego głos.
— Powinieneś mnie zostawić – mówił, zanim się rozłączał.
A przy tym dziwił się całkiem szczerze, gdy rankami znajdywał na ciele Anglii nowe siniaki, otarcia, albo jeszcze gorsze rany, gdy białe prześcieradła plamiła krew, a na ziemi leżało rozbite szkło. Bladł, jego oczy rozszerzały się gwałtownie. Chwytał Arthura za nadgarstek stalowym uściskiem, patrzył mu uważnie w oczy i pytał, co się stało.
Anglia w odpowiedzi zawsze uśmiechał się podobnie, trochę ironicznie i trochę wyzywająco. Czasem to był dobry wybór, czasem zły, ale niewątpliwą satysfakcję przynosiła mu bezsilna wściekłość Ameryki, który nagle natrafiał w ich relacji na ścianę. Poza tym Anglia nie miał w zwyczaju rozmawiać zbyt wiele o takich głupotach jak sprawy, które już się wydarzyły i żadna nudna gadka by ich nie odmieniła. Więc najłatwiej i najwygodniej było mu patrzeć na Alfreda z chłodnym rozbawieniem i odpowiadać:
— Ameryko, zapomniałeś, że od lat rozpadam się na kawałeczki?
Aż w końcu to durne supermocarstwo przestało zadawać głupie pytania.
Nagle Anglia zdał sobie sprawę z tego, że stoi w otwartych drzwiach, w progu pomiędzy kuchnią a werandą. W jego uszach wzmagał się deszczowy hałas, powietrze napęczniało gorzkimi i słodkimi woniami zieleni. Arthur spojrzał na swój ogród i jakieś wrażenie sprawiło, że poczuł się bardzo odległy od domu. Gorący deszcz do złudzenia przypominał amazońską burzę i tylko róże, plamy czerwieni i bieli, odrywały go od takiego wrażenia. Oparł ramię o framugę i przyglądał się swojemu ogrodowi-dżungli z oczarowaniem. Co za zapierający dech w piersi widok...
Prawie jakby szaleństwo padało z nieba, uśmiechnął się do siebie.
Minęło kilka sekund, zanim powoli ruszył się do przodu. Przeszedł krok, zatrzymał się, jakby przypomniawszy sobie o czymś i ściągnął pantofle. Nagimi stopami dotknął wilgotnych desek, jeszcze krok... I stanął przy granicy deszczu, prawie stykając się nosem z ciepłymi strumieniami. Odpryski wody, drobniutkie i niewidzialne, ostre jak igiełki, kuły go w twarz. Szum zmienił się w huk, który wypełnił mu uszu i wnętrze czaszki, a potem całe ciało.
Jestem idiotą w pidżamie w szkocką kratę, pomyślał w ostatnim przejawie racjonalności. Przymknął oczy i, z uśmiechem, nachylił się w przód.
Nagle czajnik zapiszczał. Anglia odsunął się gwałtownie i usłyszał też drżące, donośne dzwonienie telefonu. Dryyń, dryyyń, dryyYŃ. Ameryka. To na pewno Ameryka.
Wrócił się do kuchni nieśpiesznie, wyłączył czajnik i przeszedł do przedpokoju, gdzie telefon niestrudzenie się wydzierał. Anglia patrzył na słuchawkę nieporuszenie, dał jej jeszcze parę sekund, zanim odebrał.
— Chcę kogoś zabić. – Żadnego wstępu ani powitania; przez telefon głos Ameryki ociekał tylko bolesną, czystą desperacją.
— Nie, nie chcesz...
— Nie mogę już tak dłużej bezczynnie siedzieć, kiedy on gdzieś tam jest i coś knuje. To doprowadza mnie do... Cholera wie czego.
Anglia okręcił kabel wokół swojego palca, oparł się o ścianę i wpatrzył w przeciwległy punkt. Ucieszył się z tego, że przynajmniej Ameryka tym razem od początku zdawał sobie sprawę, co mu jest, co znaczyło, że raczej nie zrobi niczego głupiego. Ale nawet, jeśliby zrobił, to tak naprawdę nie był problem to Anglii. Arthur nie przejmował się niczym, dopóki jego durne supermocarstwo nie robiło czegoś, co mogło zdestabilizować całe narody.
— Obserwujemy go, Ameryko – odparł z czystego dyplomatycznego przyzwyczajenia. No i, dobrze, miał swoje poczucie obowiązku. – Jeśli pomyśli o zrobieniu ci czegoś siedząc w nocy na kiblu, to moi ludzie będą o tym wiedzieli, zanim spuści wodę.
Z drugiej strony słuchawki nadeszło coś na kształt krótkiego, chrapliwego śmiechu.
— Zaraz oszaleję, Arthur – powiedział Ameryka, ale zabrzmiał już bardziej, jak on sam. Choć nie. Anglia nie sądził, by Ameryka powinien być aż tak zmęczony. – Wiesz, co mi ostatnio powiedział?
— Niech zgadnę... Powiedział ci pewnie, że z radością zrobi mi krzywdę, zanim dotrze do ciebie. Bawi się z twoim umysłem, Ameryko, więc nie pozwól mu na to.
— Wiesz o tym?
— Jest raczej oczywisty.
Zapadła chwila ciszy. Anglia czekał, poruszając się tylko, by otrzeć pot i deszcz, które zmieszały się na jego czole. Zabawne, że Ameryka w ogóle próbował dociekać takich prostych spraw.
— Jestem w Nowym Jorku. Nie powinienem tu przyjeżdżać, co? Teraz muszę coś zrobić – wyznał z westchnięciem Ameryka. Brzmiał, jakby próbował śmiać się z samego siebie. – Za bardzo mnie ciągnie. Wiesz, co chcę zrobić? Wyjść na ulicę i zastrzelić jakiegoś Ruska. Choćby cywila, rozumiesz? Kogoś niewinnego... Miałem być lepszy od ciebie.
Anglia zmarszczył leciutko brwi, a, jakby po chwili namysłu, przewrócił oczami.
— Wypalmy razem papierosa, co ty na to? A najlepiej całą paczkę. Usiądź i skup się na oddychaniu, dokładnie tak, jak ci mówiłem – nakazał.
Po drugiej stronie słuchawki rozległy się szumy, coś zaszeleściło, a sprężyny łóżka zaskrzypiały. Przez minutę Anglia słuchał tylko, jak Ameryka oddycha szybko i płytko.
— Masz swojego papierosa, Arthie?
— Tak, trzymam go w ręce. – Anglia patrzył się na deszcz przez malutkie okienko w drzwiach, na deszcz i na czarne niebo.
Czasem Ameryka był zły i pełen nienawiści, innym razem po prostu pozbawiony jakichkolwiek skrupułów... Ale, kiedy brzmiał, jakby rozpadał się od środka, był chyba najbardziej irytujący. Słaby, głupi dzieciak z jego głupimi słabiutkimi ideałami. W jego wieku Anglia przynajmniej nie udawał, że liczy się dla niego dobro ludzi.
— O czym myślisz, Alfred? – zapytał, znowu, z poczucia obowiązku.
— Że czasami chciałbym być taki jak ty.
No. To było coś nowego. Anglia zmarszczył brwi i nie odpowiadał przez parę sekund, zastanawiając się, o co Ameryce chodzi. Wiedział, że najpewniej o coś głupiego, bo biedny Alfred zupełnie przestał być sobą, a nawet, gdy był sobą, to nie grzeszył zdrowym rozsądkiem...
...co było dobrą karą za to, że opuścił Anglię w taki sposób, ale Arthur tak naprawdę nigdy nie zamierzał się mścić, więc i nawet teraz nie czuł chorej satysfakcji. A "A nie mówiłem? Wiedziałem, że tak będzie" powiedział Ameryce chyba tylko raz.
— Och – mruknął w końcu. – Do tej pory kłóciłbym się, gdyby ktoś powiedział mi, że oszalałeś już do cna.
— Mówię poważnie, Art. – Ameryka znów był zmęczony, ale jakby jednocześnie niecierpliwy. Anglia usłyszał, jak głośno, z westchnięciem, wypuszcza z ust papierosowy dym. – Masz w ogóle jakieś uczucia? Czasem mi się wydaje, że nie masz żadnych, że jesteś tylko zimnym, kalkulującym sukinsynem i nic więcej... Więc?
Anglia poruszył się niecierpliwie i, tym razem, odpowiedział po sekundzie, najwyżej po dwóch.
— Możesz być taki jak ja, Ameryko. Musiałbyś tylko przestać sądzić, że możesz kontrolować każdą jedną sprawę na świecie. Też przez to przechodziłem swego czasu – wyjaśnił i urwał dla lepszego efektu. – Następnie szybko zrozumiałem, że to nie tylko niemożliwe, ale też niepotrzebne. Nikt nigdy nie będzie w stanie rządzić światem. Złe rzeczy będą się zdarzać.
— Co za gówniane bzdury, Anglio. – Wbrew słowom, ton Ameryki był niemal sympatyczny. – Ja zapłacę każdą cenę, wezmę na siebie każdy ciężar, ścierpię każdą zniewagę, poprę każdego przyjaciela i przeciwstawię się każdemu wrogowi i tak dalej... – Ameryka wyrecytował z rozbawieniem. – Ja zrobię wszystko i mi się uda. Tak jak udało mi się z księżycem... Myślisz, że zawiodę tak po prostu JFK? Nie, nie mogę. Dam radę, tylko...
Zamilkł znowu, ale Anglia już się domyślił.
— Mógłbym przylecieć pojutrze na jeden dzień – powiedział krótko.
— Dobrze.
— Czekaj na mnie. Nie zrób niczego głupiego.
— To ty nie rób niczego głupiego.
— Dobranoc, Ameryko.
— Anglio, wiesz, że...

 — Wiem. 

Anglia odłożył słuchawkę. Wrócił, przelał do kubka herbatę z imbryka i usiadł na werandzie, uśmiechając się pod nosem na myśl o tym, że jutro rano jego ogród będzie wymagał mnóstwa pracy. 

Amerykańsko-brytyjski senWhere stories live. Discover now