ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI

544 50 8
                                    

Samuel cierpliwie czekał pod drzwiami skrzydła szpitalnego, żeby dowiedzieć się, czy z Harrym wszystko w porządku. Najpierw wyszła od niego jego przemoczona, ubłocona drużyna, później Ron i Hermiona i dopiero wtedy Sammy wślizgnął się do środka.
– Jak się czujesz? – spytał siadając na skraju łóżka.
– Chyba żałuję, że odzyskałem przytomność – stwierdził Harry nie patrząc na przyjaciela, tylko na resztki swojej miotły.
– Noo... chyba będziesz musiał kupić sobie nową miotłę – odezwał się Sam. – Ale ciesz się, że spadłeś, zanim też trafiłeś w wierzbę bijącą.
– Słaba pociecha – mruknął Potter. Przez chwilę zastanawiał się, czy powiedzieć Samowi o tym, co widział podczas meczu, ale w końcu doszedł do wniosku, że tylko jemu może się z tego zwierzyć: – Słuchaj, znowu go widziałem...
– Tego ponuraka?
– Tak...
– Harry, to na sto procent nie był ponurak.
– Ale...
– Nie twierdzę, że nie widziałeś czarnego psa, tylko że to nie mógł być ponurak – Sammy nie dał sobie przerwać. – Ja też go widziałem.
– Czyli co? – spytał otumaniony Potter.
– Albo obaj mamy zginąć w najbliższej przyszłości, albo to był tylko pies. Uprzedzając twoje następne pytanie, nie, nie mam pojęcia skąd się tam wziął.
– Myślisz, że powinniśmy komuś o nim powiedzieć?
– Pewnie tak, tylko kto nam uwierzy?
– Twoi rodzice?
– Mam dziwne wrażenie, że nie powinienem z nimi o tym rozmawiać – wyznał Sam. – I tak ojciec ciągle podejrzewa, że planujemy wyrwać się ze szkoły...
– Trochę racji ma – stwierdził niepocieszony Harry. – No cóż, jeśli to tylko pies, to na razie nie ma sensu się nim przejmować.
– Właśnie. Ale z tymi dementorami musisz koniecznie coś zrobić.
– Łatwo ci mówić. To jest silniejsze ode mnie... Może jestem zbyt słaby, by z nimi walczyć?
Wyrażenie na głos swoich obaw wymagało od niego sporo odwagi, ale Sammy był jedyną osobą, której nie wstydził się do tego przyznać.
– Bzdura – odparł natychmiast Sam. – Widocznie przeżyłeś coś tak okropnego, że twój mózg woli się wyłączyć.
– A ty, co czujesz, kiedy oni są w pobliżu?
– Pamiętam strach... Kiedy tata odszedł, mama leżała nieprzytomna w szpitalu, a ja widziałem mojego braciszka... który... nigdy nie miał szans, żeby się urodzić... – wyszeptał Stark i sam zaczął wyglądać, jakby miał zaraz zemdleć. – Nikt nie wie, że byłem wtedy w szpitalu... A ty? Znów słyszałeś, że ktoś krzyczał?
Harry był wstrząśnięty odpowiedzią Sama, który na ogół niechętnie opowiadał o tamtym okresie swojego życia. Poczuł, że jest mu winny szczerość.
– Tak... myślę, że słyszę moją mamę... Tuż przed tym, jak Voldemort ją zamordował – wyznał.
Patrzyli sobie w oczy tylko przez chwilę, ale zaraz zgodnie odwrócili wzrok. To było zbyt bolesne, by dłużej o tym rozmawiać, a oni byli zbyt dumni, żeby płakać. A obaj mieli już mokre oczy.
– Pójdę już – odchrząknął Sam. – Kiedy będziesz chciał porozmawiać z Alice?
– Dopiero, jak mnie stąd wypuszczą – Harry ucieszył się ze zmiany tematu.
– To wypoczywaj... I do jutra – pożegnał się szybko Stark.
– Do jutra.

*
Pani Pomfrey uparła się, żeby Harry’ego zatrzymać w skrzydle szpitalnym przez cały weekend. Nie protestował ani się nie uskarżał, ale nie pozwolił jej wyrzucić szczątków swojego Nimbusa Dwa Tysiące. Wiedział, że to głupie, wiedział, że Nimbusa nie da się już naprawić, ale to było silniejsze od niego: czuł się tak, jakby stracił jednego z najlepszych przyjaciół.
Odwiedzało go mnóstwo osób; wszyscy pragnęli dodać mu otuchy. Hagrid przysłał mu wiązkę kwiatów przypominających główki żółtej kapusty, z których wyłaziły skorki, a Ginny Weasley, wściekle czerwona na twarzy, pojawiła się z wykonaną przez siebie kartką „Wracaj do zdrowia”, która śpiewała przeraźliwie, jeśli nie spoczywała złożona pod misą z owocami. Drużyna Gryfonów przyszła w niedzielę rano, tym razem już z Woodem, który powiedział Harry’emu pustym, martwym głosem, że absolutnie nie wini go za przegraną. Ron i Hermiona wychodzili dopiero późnym wieczorem. Ale nikt nie mógł sprawić, by Harry poczuł się lepiej, ponieważ tylko on sam wiedział, co tak naprawdę go trapi. Dementorzy. Harry’emu robiło się niedobrze, kiedy tylko o nich pomyślał, nie mówiąc już o fali upokorzenia, która go ogarniała. Jednak nie potrafił tak po prostu wyłączyć myślenia. Nie mógł nie myśleć o swojej mamie, która błagała Voldemorta, by zabił ją zamiast niego.
Słyszał te słowa, słyszał je wciąż i wciąż podczas bezsennych godzin nocnych spędzonych w skrzydle szpitalnym, kiedy leżał w samotności, wpatrując się w strzępy księżycowego światła na suficie. Kiedy zbliżali się dementorzy, słyszał ostatnie słowa swojej matki, jej rozpaczliwe próby ocalenia jego, Harry’ego, i śmiech Voldemorta, zanim wydarł z niej życie... Osuwał się w sen pełen lepkich, przegniłych rąk, aby po chwili ocknąć się na dźwięk głosu swojej matki.
Poczuł wielką ulgę, gdy w poniedziałek wrócił do szkolnego gwaru i zamieszania i zmuszony był myśleć o innych sprawach, nawet jeśli musiał znosić zaczepki Malfoya, który pękał z radości, szydząc z porażki Gryfonów. W końcu zdjął bandaże i demonstrował pełną sprawność obu rąk w pantomimie ukazującej upadek Harry’ego, a większość lekcji eliksirów spędził, naśladując dementora czającego się w lochu. Ron w końcu nie wytrzymał i cisnął w niego wielkim, oślizłym sercem krokodyla, które trafiło Malfoya prosto w twarz. Snape ukarał za to Gryffindor utratą pięćdziesięciu punktów.

Snape, after all this time? Część IIWhere stories live. Discover now