Rozdział 6.

665 21 9
                                    

Elizabeth, lat 14

Mijały dni, tygodnie, miesiące. To już ponad rok jak przyjechałam do Salem. Przyzwyczaiłam się do wiejskiego życia. Początkowo było ciężko, wszystko wydawało się być takie inne niż to, co znałam dotychczas. Z poczatku również odzywali się do mnie rodzice. Mama dzwoniła, tata pisał maile. Z czasem i ten nieczęsty kontakt ustał. Zyskałam za to miłość cioci Eveline i wujka Chrisa, choć jego akurat rzadko można było zastać w domu, bo częściej bywał u Nolanów, gdzie pomagał na ranczu. Z ciocią z kolei dogadywałam się lepiej jak z rodzoną matką. To ona kupowała ze mną pierwszy stanik i to ona strzeliła mi podaganke na temat chłopców i seksu. Była wtedy zawstydzona chyba nawet bardziej niż ja, ale po wszystkim obie cieszyłyśmy się, że mamy to już za sobą i więcej nie wracałyśmy do tematu.

Zyskałam także nowego przyjaciela. Rick okazał się najlepszym chłopakiem jakego kiedykolwiek poznałam. Był wesoły i otwarty, lgnął do ludzi, a oni uwielbiali jego towarzystwo. Gdy jednak byliśmy razem mogliśmy gadać o wszystkim, kompletnie nie przeszkadzała nam różnica wieku - trzy lata to całkiem sporo, gdy jest się nastolatkiem.

Trochę gorzej szło mi z jego młodszym bratem. Z Nashem ledwo się toletowalismy, ale było to konieczne, bo chodziliśmy jeszcze do tej samej szkoły i razem dojeżdżaliśmy. Mieszkaliśmy też po sąsiedzku, a nasze rodziny żyły w przyjaźni od lat, więc nie dało się unikać spotkań.
Rick robił za naszego rozjemcę ilekroć tylko dochodziło do wymiany zdań między nami, a to zdarzało się całkiem nie rzadko. Nasi opiekunowie tylko kiwali na to głowami, bo już dawno odpuścili sobie próby pojednania nas.

W szkole miałam też kilka koleżanek, jednak nic nie poradzę na to, że to z chłopakami lepiej mi się dogadywało i wolałam ich towarzystwo. No z jednym wyjątkiem oczywiście.

Pewnego dnia, podziwiając biegające po pastwisku konie sąsiadów, poprosiłam Ricka, czy nie mogłabym trochę pojeździć. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale obserwując mojego wroga, gdy dosiadał czarnego potwora, nie mogło to być nic, czego nie byłabym w stanie się nauczyć.

- To nie jest dobry pomysł. Zbiera się na burze, konie mogą być poddenerwowane, a nie chcę żeby stała Ci się krzywda. Może innym razem, ok? - zaproponował pojednawczo, lecz ja lubiłam postawić na swoim, byłam też uparta.

- Potrafisz jeździć? - Rick spojrzał nieco podejrzliwie, zastanawiając się do czego zmierzam.

- No tak. - rzucił krótko.

- Ja też się chcę nauczyć. Ty mnie naucz, przy Tobie nic mi się nie stanie. - próbowałam połaskotać jego ego, to zwykle działo. Choć nie mogę powiedzieć, że Rick należał do zadufanych w sobie frajerów, co to to nie. Ale jego brat to już co innego.

- Nie pójdzie Ci tak łatwo. Nie tym razem. - pogroził mi palcem, lecz w jego zielonych oczach tańczyły wesołe ogniki.

- No nie daj się prosić! - mrugałam rzęsami jak wachlarzem, co wywołało tylko salwę śmiechu. Rick miał piękny śmiech, taki dźwięczny i melodyjny, lecz nie drażniący uszy. Aż chciało sie do niego dołączyć. To właśnie jedna z rzeczy, które najbardziej w nim lubiłam.

- Elizabeth! Jak śmiesz mnie nakłaniać do tak niecnych uczynków? Wstydź się, dziewczyno! - naśladował groźny głos jednego z naszych wspólnych nauczycieli ze szkoły, Pana Jenckisa.
Musiałam się roześmiać. Nie zapomniałam jednak o swoim pragnieniu.

- Pójdę z Tobą na ten bal jesienny. - obiecałam, na co oczy chłopaka zapaliły się jak latarnie. Od kilku tygodni próbował mnie namówić bym się zgodziła towarzyszyć mu, ale nie chciałam się zgodzić, bo uważałam, że nie będę tam pasować. Jestem za młoda i mimo swojego wyglądu, bo muszę przyznać, że wyglądam dość dojrzale jak na swoje czternaście lat, nie czułam się gotowa na takie imprezy. Ale czego się nie robi, by osiągnąć cel?

- Ty to wiesz jakich używać argumentów. - uśmiechnął się pod nosem, a ja wiedziałam, że tę bitwę już wygrałam.

Nash

Był piątkowy wieczór. Zanosiło się na deszcz, ale nie przeszkadzało mi to jakoś specjalnie w planach. Byłem umówiony z Ashley na domówce u jakiejś tam jej koleżanki. Ruda lalunia miała nogi do samego nieba i biust, w którym chętnie zanurzę twarz. Nie była też zbyt oporna, a wręcz chętna. Spotkałem się z nią już kilka razy i choć jeszcze nie przekonałem jej by mnie wpuściła między te długie nogi, to niebawem miało się to zmienić. Twardniałem na samą myśl o niej. Najlepsze w niej było jednak to, że nie była trzpiotką ani gadułą, robiła swoje i nie zadawała pytań. Taki układ mogłem zaakceptować. Nie szukałem związku ani uczuć. Ja to nie mój brat. Nigdy nie będę się uganiał za żadną panienką tak jak on za tą Małą z sąsiedztwa. Cholerna blondi, z każdym dniem coraz bardziej działa mi na nerwy, choć przy bracie staram się hamować. Rick ma jakąś obsesję na jej punkcie i nie pozwala mi się nawet odezwać przy niej źle. Gorzej jak matka. Jak chce zgrywać takiego Romeo to jego sprawa, ale czuję, że długo jeszcze nie zamoczy. Młoda jest jak dziecko we mgle, które trzeba prowadzić za rączkę. Jak lubi te klimaty to proszę bardzo, ale to on chodzi z sinymi jajami, a nie ja. A najlepsze jest to, że ta cała Elizabeth chyba się nawet niczego nie domyśla. Co za dzieciak...

Zbliża się wieczór, a słońce zginęło za piętrzącymi się na niebie ciemnymi chmurami. Muszę czym prędzej pozamykać konie. Black wiernie biegnie u mej nogi, lecz nagle zrywa się jak wariat i gna przed siebie, ujadając wściekłe. Z oddali nie dostrzegam szczegółów, ale widzę jak ktoś leży na jednej z klaczy, kurczowo trzymając się czarnej grzywy. Zaraz spadnie.

Pospiesznie wskakuję na oklep na stojącego w osobnej zagrodzie Cassa i pędzę zobaczyć, co tam się wyprawia. Gdy jestem dostatecznie blisko widzę Ricka, który krzyczy za wybiegającą z pastwiska karą klaczą, niosąca na grzbiecie zwisająca, niech to szlag jasny trafi, Elizabeth. Dziewczyna praktycznie wisi nad ziemią, lada moment runie pod kopyta rozpędzonego konia. Nie czekając ani minuty dłużej uderzam w boki mojego ogiera i galopuje w stronę uciekinierki. Nie mam nawet czasu pomyśleć, o tym co się dzieje. Napędza mnie adrenalina. W tle rozbrzmiewa pierwszy grzmot, a po chwili niebo rozjaśnia błyskawica. Czuję pod sobą drżenie Cassa, nawet na co dzien bywa poddenerwowany, ale teraz wręcz szaleje. Podobnie Castia, uciekająca klacz. Pewnie spłoszyła się burzy i psa. Zabije swojego brata.
Gdy jestem dostatecznie blisko, udaje mi się złapać za wodze i ściągam je mocno. Klacz zaczyna zwalniać, więc przyciągam ją bliżej do siebie, uważając na dziewczynę. Po paru metrach zatrzymujemy się wszyscy, a ja podchodzę do blondynki. Oczy ma zamknięte, a palce wciąż mocno zaciskają się na grzywie konia. Delikatnie, na ile potrafię, chwytam dziewczynę za ramiona i próbuje "oderwać" od wystraszonej klaczy.

- Już możesz puścić. Nie spadniesz, trzymam Cię. - staram się mówić cicho i spokojnie, jak do zranionego zwierzaka. Tylko w takich sytuacjach używałem dotąd tego tonu.
Elizabeth ani drgnęła. Wciąż nie dostrzegała rzeczywistości, była w jakimś transie.

- Mała, puść to. - powiedziałem nieco dosadniej, lecz nadal z marnym skutkiem.

- Lizzy, proszę, daj sobie pomóc. Trzymam Cię, nie pozwolę Ci upaść. - mokre rzęsy zamrugały, aż ukazały się zza nich wielkie jak spodki niebieskie oczy. Kryło się w nich tak wiele emocji:  strach, przerażenie, ból, cierpienie, niepewność, aż wreszcie ulga i...
Chude ramiona owinęły się ściśle wokół mojej szyi, utrudniając swobodne oddychanie. Wyglądała tak inaczej, tak realnie. Pierwszy raz nie panowała nad emocjami, które emanowaly z niej niczym światło z żarówki. Po raz pierwszy mogłem ją zobaczyć taką prawdziwą, bez maski i pozorów. Opuściła gardę i pozwoliła mi ujrzeć się taką, jak nigdy wcześniej. I niech mnie cholera, taka Elizabeth podobała mi się znacznie bardziej.

Promise Me No Promises (cz.3.)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz