46. Coś się kończy, a coś się zaczyna

664 54 125
                                    

CHARLOTTE POV.

Od samego rana, ciemno-szare niebo roni krople nad moją Audrey. Nawet natura chce ją opłakać i pożegnać. Wkładam w dziurki w moich uszach srebrne wkręty z białymi perełkami na końcach, które dostałam od niej w prezencie. Następnie przeczesuję szczotką włosy i przeglądam się sobie z zwykłej, prostej, czarnej sukience do kolan z krótkim rękawem i kołnierzykiem, na którego końcach znajdują się również srebrne przypinki z kształcie pszczół. Po chwili wchodzę w czarne szpilki i chwytam za leżący nieopodal bukiet z białych storczyków —jej ulubionych kwiatów.

Ból, który rozpiera mnie od środka jest tępy... Jakby ktoś bił w środku mojej klatki piersiowej młotem. Mimo tego nie płaczę. Chyba po prostu wyczerpałam limit łez... Albo zbyt mocno mój organizm wziął do siebie moje postanowienie. Wczoraj cały wieczór przygotowywałam się psychicznie do tego pogrzebu. Zduszałam w sobie wszystko dokładnie, każdą emocję, przysięgając sobie, że będę silna, że się nie ugnę. To wszystko sprawia... Że praktycznie nie jestem w stanie się odezwać, bo dobrze wiem, że gdy to zrobię mur który wybudowałam runie z hukiem.

Zamykam na chwilę oczy i biorę głęboki wdech. Można powiedzieć, że jestem na krawędzi, więc muszę bardzo ostrożnie stąpać, żeby nie zacząć spadać w dół. Zbieram w sobie całą swoją wewnętrzną siłę, aby chwycić torebkę, zarzucić ją na ramię, po czym wziąć jeszcze tylko z sobą czarną parasolkę, wrzucić ją do torebki i podejść do drzwi. Ktoś właśnie zaczął w nie pukać. Otwieram je ze zdziwieniem. Co on tu robi?

— Steve... — dukam cicho. — Ale...

— Nic nie mów — kręci lekko głową, po chwili ujmując moją wolną dłoń. — Po prostu chodźmy.

Rogers ubrany w czarny, elegancki garnitur wyprowadza mnie z wieży, aż do limuzyny, która na mnie czeka. Siada tuż obok mnie na tylnym siedzeniu, po czym rzuca do kierowcy, że możemy ruszać. Zauważam w tym czasie bukiet białych róż obok mnie, z pogrzebową wstęgą.

— Nie musisz tego robić — dukam cicho, podnosząc na niego wzrok.

Milczy przez chwilę. Pewnie gdyby nie żałoba zachwycałabym się nad tym, jak obłędnie wygląda w tym garniturze i śnieżnobiałej koszuli. Jeszcze bardziej nieskazitelnie, niż zazwyczaj.

— Ale chcę — odpowiada w końcu.

Przygryzam wargę z zakłopotania, po czym przerzucam swój wzrok na widok za oknem i tak w sumie spędzamy resztę podróży do kościoła. Parking przed nim jest prawie cały pełny. Czuję dłoń Stevena na swoim ramieniu, gdy nasz wóz parkuje... A ja nie mogę się ruszyć. Tak bardzo się boję tam pójść.

— Może jednak nie powinnam — odzywam się w końcu, wpatrując się w moje dłonie.

W uszach cały czas rozbrzmiewają słowa wypowiedziane przez matkę zmarłej, wtedy w szpitalu. Słowa pretensji, żalu i rozpaczy, skierowane do mnie. Może nie jestem tam mile widziana.

— Masz prawo się z nią pożegnać jak każdy inny — mówi Steve.

Zamykam na chwilę oczy. I tak nie mam już możliwości odwrotu... Nie jeśli on tu ze mną jest. Mogę tylko wypuścić z ust powietrze, chwycić za parasolkę i otworzyć drzwi od samochodu. Steve podaje mi mój bukiet, po czym sam wychodzi i tak powoli prowadzi mnie do środka. Siadamy gdzieś w tylnych ławkach. Msza za duszę mojej przyjaciółki już trwa. Trumna została położona przed ołtarzem, wieko od niej jest otwarte. Tym bardziej nie chcę się do niej za bardzo zbliżać. Widok ciała czarnowłosej zrówna mnie z ziemią. Chcę, żeby w mojej głowie został obraz, uśmiechniętej od ucha do ucha Audrey z rumianymi policzkami, pokrytymi delikatnymi błyszczykiem ustami i włosami zebranymi w dwa kucyki. Ubranej w mundur roboczy z fartuszkiem, biegnąca do mnie podekscytowana.

KELNERKA - "Droga ku niebiosom" / Fanfiction AvengersOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz