Rozdział 1

38 1 0
                                    

Wjeżdżając na teren rancza, zauważył to, co mógł zauważyć każdy z pracowników czy sąsiadów. Ranczo Pod Lisem potrzebowało pieniędzy.  Gotówki. I sądząc ze stojących krzywo, zaniedbanych słupków granicznych, potrzebowało ich już i teraz.

Gerard się uśmiechnął. To dobrze wróżyło. Rozmowy pobiegną odpowiednim torem, a on dołoży konkretne argumenty i, niech będzie, pozwoli Charlesowi na drobne negocjacje. Spłacheć ziemi, którą Gerard chciał nabyć, była idealnie zlokalizowana, nieco zniszczona, ale w pobliżu większego miasta, jeziora i kilku naprawdę ciekawych atrakcji. Gdyby umowy udało się podpisać jeszcze w tym roku, za następne dwa, może trzy lata, rozpoczęłyby się prace. Powstałby hotel i cała towarzysząca mu infrastruktura. Okoliczne miejscowości zyskałyby turystów, handel by kwitł a on by zarabiał.

Spojrzał we wsteczne lusterko, ale dostrzegł tylko wzburzony oponami tuman kurzu. Żyć tutaj przez całe życie? Brwi w samoistnym zdziwieniu powędrowały  w górę. Oczami wyobraźni widział, jak jego eleganckie auto staje się piaskowym wrakiem z każdym kolejnym kilometrem. Na szczęście zabudowania majaczyły już niedaleko, a w miasteczku, w którym się zatrzymał, była całkiem sensowna myjnia.

Wjechał pewnie między budynki, parkując przy starym, równie brudnym co użytecznym jeepie. Pies, leniwie wylegujący się na werandzie, podniósł łeb jakby zastanawiając się, czy zareagować. Sarknął więc tylko, otrzepał łeb machając długimi uszami i przewrócił się na bok z głębokim westchnieniem. Tak, właśnie wykonał kawał dobrej roboty.

Gerard miał kierować się do domu, ale okrzyki i dźwięki skierowały go na bok, w głąb podwórza.

Choć farma była niewątpliwie stara i może  ciut zaniedbana, miała jednak swój klimat. Dom, od frontu dość wąski, okazał się całkiem długim budynkiem, kiedy wyszło się za jego róg. Dalej Gerard mijał jeszcze szopę, drugą - chyba boczną werandę i wyszedł na część gospodarczą.

Przy domu stał rozłożysty jesion, którego cieniu mógł się zatrzymać na chwilę. Spojrzał na swoje buty i tylko westchnął, widząc na nich pył i piach. Skrzywił się. Nie lubił takich miejsc. Nie, że nie doceniał. Nie lubił. Słońce prażyło mocno, a wiatr jakby zapomniało tym skrawku ziemi. Koszula prawie kleiła się do jego ciała, ale poprzestał tylko na lekkim rozluźnieniu krawata. Pozostał w marynarce.

Przed nim stały dwie stajnie, prostopadle do siebie. Od ściany, tej dalszej, prowadziło ogrodzenie, które ciągnęło się daleko, gdzieś po drodze zakręcając. Pomiędzy domem a bliższą i mniejszą stajnią stała szopa, teraz otwarta na oścież. Na samym środku powstałego podwórza był drewniany, okrągły lonżownik. Widać było, że niedawno w niektórych miejscach był naprawiany,. Młode, świeże drewno odznaczało się od starych bali.

Gerard ruszył w jego stronę, bo tam chyba zebrali się wszyscy, którzy tu mieszkali czy przebywali.

Przy ogrodzeniu stała jedna kobieta, trzymająca się pod boki w kwiecistej sukience, ale ciężkich butach. Na ciemnych włosach dumnie odznaczały się srebrzyste pasma. Kobieta pokrzykiwała i  śmiała się na równi z innymi, zagrzewając do akcji.

A akcja była przednia. Jakiś młodzik wewnątrz lonżownika próbował, na razie bezskutecznie, dosiąść jakiegoś gniadego wojownika. Gerard się nie znał, ale nie wydawało mu się, by walka z takim zwierzęciem była łatwa.

Swoje kroki skierował do kobiety. W jej pobliżu było jeszcze kilku mężczyzn, lecz Gerard założył, że nawet jeżeli nie jest żoną Charlesa O'Briena, będzie mogła mu go wskazać. Poza tym negocjacjom sprzyjało okazanie szacunku podczas wizyty. Jak dotąd jednak wszyscy byli tak zaaferowani poczynaniami młodzika, że nikt nie zauważył, albo specjalnie nie zwrócił uwagi na mężczyznę w garniturze, który trochę mimo woli zaczął razem z nimi oglądać spektakl.

Lisie dołyWhere stories live. Discover now