Rozdział 2

28 0 0
                                    

Siedziała spokojnie w salonie, popijając przyniesioną herbatę. Mężczyzna najpierw nie dowierzał, przeczesał palcami włosy, a potem szybko się opanował i przeszedł do ofensywy. Chociaż delikatnej. Profesjonalnej w każdym calu. Tak, jak jego spodnie, krawat i garnitur szyty na miarę. Od czubki a głowy do tych nieszczęsnych zakurzonych bucików. Charlie widziała, jak zmiana w dotychczasowym planie mężczyzny zachodzi również w jego wyglądzie. Lekkie zakłopotanie na chwilę zmarszczyło prosty nos, ale przeszło równie gładko i płynnie, jak się pojawiło, przeobrażając się w lekki, niemal niedbały uśmiech. Widziała jednak diametralną różnicę między tym uśmiechem,  a trzeźwym spojrzeniem niebieskich, bystrych oczu. Był wysoki i postawny. Stwierdziła, że nawet w swoich najwyższych obcasach mogłaby swobodnie przyglądać się jego bronie, bez podnoszenia głowy. Jednak dobrze dobrany garnitur sprawiał, że wyglądał w nim swobodnie i elegancko. I pociągająco. W pewnym stopniu na pewno pociągająco.

Charlie wgryzła się w babeczkę. Na pewno kogoś pociągał, nie była wyjątkiem... Cholerny McGregor! Nie docierała do niego odmowa? Pisemna, telefoniczna. Był uparty. Ale bez obaw. Charlie nie z takimi sztukami sobie radziła. Zmarszczyła brwi i bezwiednie potarła lewy kącik ust. Radziła sobie?

W tych stronach, jak chciała mieć więcej do powiedzenia, albo po prostu zostać wysłuchana, musiała znać języki obydwu światów, obu płci. Potrafiła piec ciasto z rabarbarem i oporządzać konia, uprać ręcznie koszulę i sprawdzić stan silnika, posprzątać dom i nabić strzelbę. Była, tak samo jak kiedyś ciotka Melinda, typem kobiety ponoć najrzadziej wybieranym do ożenku.

Nie, żeby jej to w najmniejszym stopniu przeszkadzało. Nie była typem romantyczki i chyba nigdy nie uwierzy w instytucję małżeństwa jako takiego. Raczej trudno  w takie coś wierzyć, kiedy jest się dzieckiem nałogowych rozwodników. Jej matka, Gilian, właśnie toczyła batalię przeciwko swojemu trzeciemu wybrankowi, u ojca za to Charlie dawno straciła rachubę.

Charlie została wychowana przez dziadków i ciotkę Melindę, tu w Lisich Dołach. Po ich śmierci przejęła zarządzanie majątkiem razem z Melindą. I chociaż mogło wydawać się krzywdzące, że ziemie zapisane zostały w większości na wnuczkę, zamiast na obie córki Taylerów, Melinda była zadowolona takim obrotem spraw. Czego nie można było powiedzieć o Gilian, oczywiście.

Zresztą, Charlie doszła do gorzkiego wniosku, ze nawet gdyby chciało jej się bawić w małżeństwo, nie miałaby bardzo na to czasu. Prowadzenie, czy też bardziej, stawianie na nogi farmy pochłaniało prawie cały jej czas, resztę zaś poświęcała na pracę w klinice weterynaryjnej w Canyon.

Chociaż już niedługo. Znowu napiła się herbaty, założyła nogę na nogę i głębiej zanurzyła się w fotelu. Jeszcze trochę i wystarczy jej środków do kupna własnego sprzętu i prowadzenia interesu stąd. I wbrew pozorom nie był to ryzykowny pomysł. I tak była często wzywana do sąsiadów, kiedy brakło czasu na dojazd do miasta, albo Lizzy nie mogła pojawić się poza jego granicami.. Wśród hodowców bydła i koni  klienteli jej nie zabraknie.

Nie, pod tym, względem przyszłością się nie martwiła. Przymknęła oczy, przywodząc pod powieki obraz Gerarda McGregora. To będzie powód jej zmartwień. Wiedziała, że nie pozbędzie się go zwykłym omijaniem tematu..... Gdzieś pod skórą czuła, że się nie podda, nie odda pola bez stoczenia konkretnej i z pewnością zajadłej bitwy. A przynajmniej na takiego jej wyglądał.

Cóż. Charlie podniosła się, naciskając na głowę kapelusz. Ona nie zamierza mu nic oddawać.


Gerard zaś z pierwszej potyczki odszedł z fiaskiem, ale także z pierwszym rozpoznaniem przeciwnika. Panna O'Brien z uśmiechem na ustach zaprowadziła go do salonu, grzecznie wysłuchała z lekko nieobecnym wyrazem twarzy, obiecała dokładnie jeszcze raz zapoznać się z zostawioną przez niego szczególną ofertą i równie grzecznie wyprosiła. Siedząc już w aucie zaciskał wściekle ręce na kierownicy. Dopiero teraz bowiem mógł sobie pozwolić na jakiekolwiek ujście wzrastającej w nim irytacji , od momentu kiedy zaprowadziła go do domu. Teraz jednak, przypominając sobie ten grzeczny, bezosobowy uśmiech, znowu ogarnęła go złość. To ledwie podlotek! Na pewno nie przeszła jeszcze trzydziestki, tego mógł być pewien. I dlaczego, do cholery, Alan się pomylił w papierach? Chęć zrugania asystenta przez telefon rozwiała się równie szybko, jak szybko się pojawiła.

Teoretycznie nie powinien go winić. Nie kazał mu przecież tego sprawdzać. A Alan, niestety, ropbił tylko i aż to, co zostało mu powierzone. Nic więcej. Gerard westchnął. Scedowanie złości na Alana niewiele by dało.

Powoli dojeżdżał do miasta.

Myjnia. Potem hotel.

Potem szklaneczka whiskey i wieczór pełen układania planu. Jak przemówić do rozumu tej małolacie?

Ile ona w ogóle mogła mieć lat? Nie wyglądała faktycznie na to, by przekroczyła trzydzieści, chociaż mogła być blisko. Ale zdecydowanie nie. Pokręcił głową. Twarz miała jeszcze młodą, tak samo ciało. Z tą myślą jako  żywo przed oczami stanął mu obraz wąskiej talii i wysokiego stanu spodni. I tego, jak jej uda próbowały niemal w locie objąć boki konia.

Zaklął.

A zatem dwie szklanki whiskey i zimny prysznic.


A Charlie faktycznie nie miała jeszcze trzydziestu  lat. Zeszłej jesieni ledwo skończyła dwadzieścia siedem, a to lato jakby nie chciało się zatrzymać. Zupełnie jak ten dzień.

O wczorajszej wizycie McGregora nawet nie miała kiedy myśleć. O trzeciej obudziła ją Melinda. Klacz u Normanów miała problem z porodem. Do doktor Lizzy podobno nie mogli się dodzwonić, wie c jak zawsze w takich sytuacjach, dzwoniono do niej. Poród był długi, trudny i męczący. I to nie tylko dla klaczy. Chociaż Charlie była niemal dumna z konia. Na szczęście i pacjentka i źrebię czuły się dobrze. Przed ósmą wjechała na własne podwórze, brudna i zakurzona. W planach była szybka kąpiel i  śniadanie. Nie była w stanie do końca jeszcze ustalić kolejności tych działań. W kuchni przywitała ją Melinda i zapach świeżej kawy.

 - Dzwonili dzisiaj z biura tego McGregora - powiedziała obojętnie, myjąc blat.

Charlie od razu ustaliła priorytety. Kąpiel. Informację o telefonie zbyła wzruszeniem ramion. Jeszcze trochę, a zaczną dzwonić o szóstej, w nadziei ze ją złapią przy aparacie. Zresztą, nie pierwszy telefon i nie ostatni.

 - Coś konkretnego?

 - Chcieli dostosować następny termin spotkania do omówienia warunków sprzedaży.

  - Niczego nie sprzedaje - Charlie zatrzymała się w pół kroku, a policzki pokryły się gniewnym rumieńcem.

 - Ja o tym wiem, Liszka - odparła spokojnie ciotka.

Dziewczyna stała chwilę, stukając butem w czystą podłogę.

- Eh, ich sprawa. Ale z tym McGregorem mogą być kłopoty - Charlie złapała szybko ciastko z glinianego słoiczka i z łobuzerskim uśmiechem poszła się kąpać.

 - Dwadzieścia minut! - zawołała za nią Melinda, kręcąc tylko głową. Oj kłopoty będą, będą. Znała tę dziewczynę niemal od dziecka, i nigdy nie była w stanie pojąć skąd tak naprawdę było tyle siły i uporu. Zawsze była energicznym, rudym chudzielcem. Rudym, zadzierającym nosa, pyskatym łobuzem. Wszędzie było jej pełno. I mimo upływu lat, prawie nic się nie zmieniło.

A w dziewczynie drzemała niemała siła. Po śmierci dziadka Charlie nawet nie jęknęła, kiedy obowiązek prowadzenia gospodarstwa spadł na jej barki. Co więcej, robiła prawie wszystko, by podźwignąć to miejsce z dołu, do którego wpadło przed kilkoma laty.

Lisie dołyWhere stories live. Discover now