Rozdział 6

21 0 0
                                    

Eukaliptus był mniejszym, kameralnym miejscem, z ładnie urządzonym, klimatycznym wnętrzem, gdzie można było dobrze zjeść i przy okazji czasami potańczyć. Na środku sali stało kilka okrągłych  stolików, a wzdłuż ścian znajdowały się boksy, oddzielone przepierzeniem i gdzieniegdzie kwiatami. W głębi, naprzeciw wejścia, stała niska scena, którą od czasu do czasu ktoś zajmował.

Zajęli jeden z takich boksów właśnie, zapewniając sobie w ten sposób przynajmniej odrobinę prywatności. Dopiero teraz Charlie zauważyła, że McGregor wziął ze sobą aktówkę, z którą widziała go za pierwszym razem. Teraz jednak odłożył obok siebie i zajął się studiowaniem karty.

- Czy mój przewodnik ma w ofercie wsparcie? - zapytał, nawet nie podnosząc na nią wzroku. Po drodze zresztą też nie był zbyt rozmowny, co w sumie ją cieszyło.

 - Zależy od stawki godzinowej - odparła mimo wszystko się uśmiechając. Odłożyła swoją kartę - mają tu dobre steki, a Munchez zna się na przyprawach jak mało kto.

- Często tu pani bywa? - tym razem już na nią zerknął.

Pokręciła głową, a przy nagłym ruchu włosy zasłoniły lekko twarz. Poprawiła niesforne kosmyki, zastanawiając się, czy w kącikach ust McGregora widzi lekki uśąmiech, czy to tylko chwilowe przywidzenie.

- Teraz już nie. Kiedyś dość często jadaliśmy tu z dziadkiem, babcia przyjaźniła się dość blisko z właścicielami. A pan? Często bywa pan w tych stronach?

- Dawno nie byłem w Teksasie, jeszcze dawniej poza Houston.

Pokiwała tylko głową. Co miała teraz zrobić? Pytać o przeszłość? To tylko sprowokowałoby pytania o jej sprawy. A to był temat zdecydowanie zamknięty, szczególnie dla postronnych. Z opresji wywabiła ją Maria, kelnerka, barmanka i żona właściciela w jednej, potężnie zbudowanej osobie. Miała donośny głos, kwiecisty strój, a werwy w pracy więcej, niż niesforni wnuczkowie na boiskach.

- Moja kochana dziewczynka! - prawie na siłę wywlekła z boksu Charlie, chociaż bez sprzeciwu. Charlie bardzo ucieszył jej widok - Zapomniałaś o starej Marii - niemal każde słowo przerywane było serdecznym całusem w policzek. Może włosy miała siwe, sieć zmarszczek na twarzy, ale oczy błyszczały nie młodziej, niż przed laty. - Pokaż no się! Zbladłaś! Nie dbasz o siebie, prawie jak Harry, maleńka! Nie bój się, Munchez przygotuje chili od serca, od razu nabierzesz koloru!

Przyjemnie było słuchać tego głosu, emocjonalnych okrzyków i paplania Marii. Wiedziała, ze czeka ja tu ciepłe przyjęcie, i że doda jej to wewnętrznej przewagi nad oczekiwaną rozmową.

- A twój kochanieńki to...? - wyrwała ją z chwilowych rozmyślań, i aż drgnęła.

- To... dalszy znajomy rodziny - zaczęła Charlie, choć trochę zakłopotana - Pan Gerard McGregor.

Coś w spojrzeniu mężczyzny mówiło jej, że znów go rozbawiła, co tylko ją zirytowało. Wstał jednak i z uśmiechem ucałował dłoń kobiety.

- Jeżeli wasze chili faktycznie ma takie działania, niech będą dwie porcje - zadecydował, co jeszcze bardziej zasępiło dziewczynę. Założyła pod stolikiem nogę na nogę, lekko uderzając ie w kolano.

Maria zaś, jak to Maria, zaśmiała się, przytaknęła i popłynęła przez salę, kołysząc rozbudowanymi biodrami.

- Znajomy rodziny? - rozsiadł się wygodniej, bez powodzenia próbując ukryć uśmiech.

- Nie twój interes, McGregor - syknęła tylko, zanim jedna z młodych kelnerek nie przyniosła im soku w dzbankach i szklanek.

- Jeżeli już chce pani rozmawiać o interesach, to proszę bardzo - zaczął. Po to tu przyszli. Nie przyszedł jej tu przecież drażnić. Chociaż podobał mu się teraz jej błysk w oku, który mówił, że zbliża się do niebezpiecznej granicy jej cierpliwości.

Lisie dołyWhere stories live. Discover now