IV

32 5 7
                                    

Opuszczona łazienka na pierwszym piętrze rozjarzyła się pomarańczowym światłem, rdzawa łuna odbiła się w umywalkach, zakurzonym lustrze i potłuczonych kafelkach. Przez chwilę wszytko było dokładnie tak, jak powinno ― a potem stało się zupełnie nie tak, jak powinno. Pomarańczowe światło zadrżało, poczerwieniało, a chwilę potem zupełnie zgasło. Z kociołka uniósł się kłąb czarnego dymu, warzony eliksir zawrzał i zabulgotał ostrzegawczo, ale niczego więcej nie dało się już z nim zrobić. Zdrowy, pomarańczowy blask nie mógł już tak łatwo powrócić.

― Psia mać! ―Vernie Vixen zerwał się na nogi i odskoczył na bok, zakrywając nos rękawem, żeby nie rozkaszleć się na śmierć. Niezdarnie wyciągnął różdżkę z tylnej kieszeni spodni, machnął nią krótko, gasząc płomyki skaczące pod kociołkiem i od razu pozapalał kilka najbliższych lamp, żeby nie było tak ciemno od gryzącego dymu. Dopiero wtedy podszedł z powrotem bliżej, kucnął i postarał się zajrzeć do kociołka. Dokładnie tak, jak się spodziewał. Kompletna klapa. Nie tylko nie udoskonalił eliksiru tak, jak tego chciał, ale w dodatku stracił resztkę cennych składników, tworzących w tej chwili nic poza brejowatą zawiesiną, kopcącą się tak okropnie, że spokojnie mogłaby zastępować proszek natychmiastowej ciemności. Krukon podniósł się z powrotem i z irytacją kopnął kociołek; bezużyteczny eliksir rozlał się po podłodze, wślizgując się chętnie w fugi między kafelkami. Nawet nie odbijał świateł w swojej żałosnej tafli, nie nadawał się absolutnie do niczego. Porażka. I to akurat teraz, kiedy o nowe składniki było tak trudno! Do domu pojedzie w najbliższym czasie dopiero na wakacje, a jak niby miałby poprosić rodziców, żeby mu coś takiego przysłali? „Kochani mamo i tato, potrzebuję dobre dziesięć uncji tych ziół i proszków, które zwykle wykradam wam z zaplecza apteki"? Droga do raju. Na pewno byliby zachwyceni.

Vernie zebrał swoje bardzo prywatne notatki z podłogi i wcisnął je gniewnie do torby, tak samo jak niepodpisane flakoniki, których resztki zawartości zużył pół godziny temu na tę żałosną płukankę rozlaną po podłodze. Kto by się spodziewał, że tak drobna zmiana proporcji może tak bardzo wszystko zrujnować? Cóż, na eliksirach może i była o tym mowa. Ale gdyby nie był dość odważny, żeby łamać podobne zasady, to już w ogóle niczego by w życiu nie zyskał, a co najważniejsze ― nie zarobił.

Co więcej teraz? ― pomyślał sobie, zostawiając to wszystko w takim chaosie, jak było, i zbierając się do wyjścia z łazienki. Cóż, teraz jedno wielkie nic. Zostało mu jeszcze tylko kilka gotowych ampułek, może sprzedać je po zawyżonej cenie, żeby za dużo nie stracić, a do wakacji jakoś dotrzyma. Może w Hogsmeade będzie apteka, gdzie ktoś zechce sprzedać mu te potrzebne składniki... ale szczerze w to wątpił. Był tylko uczniem, a przecież nawet i na dorosłego czarodzieja patrzyliby dziwnie, gdyby od tak poprosił o skorupki żmijoptaka albo jaja popiełka. Żeby to było takie proste! Sam powinien wziąć jedną ze swoich ampułek zanim zabrał się dzisiaj za ważenie tego szitu, może miałby dzięki temu cokolwiek więcej w mózgu. Nie doszłoby do tak beznadziejnej porażki.

Colloportus ― mruknął, wtykając koniec różdżki do zamka drzwi, kiedy był już na korytarzu. ― I niech was jasny szlag.

― Coś ci te biedne drzwi zrobiły?

Vernie podskoczył. Nie spodziewał się, że ktoś mógłby w ogóle być w pobliżu, a co dopiero...

― Nia!

No tak. Bo skoro zaliczył właśnie jedną katastrofę, to czemu nie miałby spodziewać się kolejnej. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, bardziej chyba z rozbawieniem, niż uprzejmością. Do piersi przyciskała kilka książek, a włosy miała dziś upięte znowu w zupełnie nową, fantazyjną fryzurę: część ładnie zaplotła, a części pozwalała opadać luźno na ramiona.

Fart w ampułkach | HogwartWhere stories live. Discover now