31 ― ŚCIANY MAJĄ USZY

371 38 264
                                    

Nikt nikogo nie zabije, pocieszam się w głowie. Trey nie może być aż takim wariatem, żeby zastrzelić głupiego, bogatego dzieciaka i ostatnią nadzieję kordonu.

Wychodzę naprzeciw siedmioosobowej ekipy, która rozgaszcza się na korytarzu. Myślę o tym, czy Julii nic się nie stało. Przecież została w lobby. Nie. Musi być dobrze. Pewnie zdążyła się zwinąć, nim wpadli do szpitala. W innym wypadku narobiłaby niezłego rabanu. O to jedno nie muszę się martwić.

Odruchowo odcinam od całego widowiska Malcolma. Przestraszony chłopiec wcisnął buzię w bluzę trzymającego go na rękach Dallasa, kiedy usłyszał niezbyt przyjemne głosy mężczyzn.

― Trey ― zaczynam spokojnie. Unoszę obydwie dłonie w poddańczym geście. ― Nie róbcie głupot. Mamy tu malutkie dziecko. Boi się was.

Słyszę za plecami ciche trzymaj go. Nie muszę zgadywać, żeby wiedzieć, że Dallas oddaje Malcolma w ręce Sierry. W następnej chwili łapie mnie za łokieć i ciągnie z całej siły w tył, zmuszając do tego, żebym zeszła z pierwszego planu. W gruncie rzeczy, nawet jestem mu za to wdzięczna. Mam tylko nadzieję, że nie odwali jakiejś głupoty.

— Co Meese ci nagadał? — podpytuje.

— Interesowało mnie to, o czym tak głośno rozmawialiście w moim sklepie. Przy tych wszystkich świadkach. I dowiedziałem się ciekawych rzeczy  — kontynuuje. Widzisz! Mówiłam! Narobiłeś sobie biedy! Dallas, ty debilu. — Bananowy synku, ściany mają uszy. Myślisz, że jesteśmy idiotami?

Trey wymierza w Dallasa broń.

Ten drugi nie czeka, aż obrwie kulką. Blond zdrajca także sięga po glocka. O nie, Foy. Nie rób tego, czego oczekują. Nie prowokuj go do strzału. Tak się bawić nie będziemy. Dłużej się nie zastanawiam; chwytam Dallasa za nadgarstek, powstrzymując go przed tym groźnym zamiarem.

Walczy ze mną uparcie. Dopiero gdy staję z nim ramię w ramię, udaje mi się wyrwać broń z ręki chłopaka. Posyła mi rozczarowane spojrzenie. Odpowiadam dokładnie tym samym. Poddaje się. Glock zostaje w moich rękach.

Nie oznacza to jednak, że puszczam Dallasa wolno. Zaciskam palce na materiale jego bluzy, gdzieś na wysokości lędźwi, aby przypadkiem nie postanowił rzucić się na kogoś z gangu z łapskami. Zgaduję, że tego nie zrobi. Jest chujowy, ale nie głupi. Wie, że w pojedynkę skończyłby rozszarpany jak kaczka po starciu z groźnym psem.

― Spokojnie, dobra? Tylko spokojnie. Na pewno znajdziemy jakieś wyjście z tej sytuacji ― kontynuuję, znów skupiając się na Trey'u. Dallas przysuwa się bliżej mnie. Jego ramię znów zasłania mnie prawie że w całości. ― Co tu robicie?

― To jest dobre pytanie, księżniczko. Też chciałbym poznać na nie odpowiedź ― parska mężczyzna. Poważnieje w mig. Przechyla lekko głowę. ― Może Dallas Foy wyjaśni, co tu wszyscy robimy?

...a może Dallas Foy będzie trzymał mordę na kłódkę, myślę, dopóki nie ogarniemy, jak wiele i co takiego dokładnie wiedzą ci kretyni.

Jeśli to wszystko jest zasługą Meese'a, przysięgam, dobiję skurwiela szpadlem. Spoglądam przez ramię. Jake zmierza powoli w naszą stronę. Nie ponaglam go. Wiem, że w tej sytuacji należy zachować zimną krew. Moja się gotuje. Dallasa tym bardziej. Zaciska dłonie w pięści. Dobrze znam ten nawyk. Ciągnę znacząco materiał jego ubrania, jasno sugerując, żeby nie robił idiotyzmów.

― Nie pozwolę ci się zabić, jasne? ― szepcę do niego. ― Dlatego się wycofaj i bądź cicho. Jake wie, co robić. Już raz ich ogarnął.

Przesuwam dłoń na jego ramię, już definitywnie odciągając Dallasa od linii strzału. O dziwo, słucha mnie. Nadal jednak nie pozwala mi przed sobą stanąć. Chowa mnie za tym swoim głupim cielskiem, jakby miało to cokolwiek zmienić. Gówno zmienia, nadal jestem przerażona.

SCARSWhere stories live. Discover now