Rozdział Jedenasty

768 67 53
                                    

Weszłam do Wielkiej Sali w znacznie lepszym humorze niż zwykle. Na usta cisnął mi się mały uśmiech, który powiększył się lekko, kiedy tuż po wejściu usłyszałam, jak ktoś woła moje imię.
Zerknęłam w kierunku stołu gryfonów, a uśmiech na mojej twarzy delikatnie się powiększył.

Ruszyłam skocznym krokiem w kierunku huncwotów i usiadłam obok Jamesa.

— Co masz taki dobry humor Anette? — zapytał rozbawiony Syriusz, nachylając się nad blatem stołu. Wzruszyłam ramionami, łapiąc za rogalika leżącego na półmisku przede mną.

— Wyspałam się.

Chłopaki posłali sobie znaczące spojrzenia, a ja wywróciłam oczami, wiedząc już, co się szykuje. Znałam doskonale ten wzrok, zwykle kończył się moją wycieczką do dormitorium ślizgonów.

— Mamy genialny plan, jak upiększyć naszych ulubieńców. — powiedział Syriusz, rzucając mi mały woreczek.  Złapałam go i z zaciekawieniem zerknęłam najpierw na małe zawiniątko, a potem na każdego z chłopaków, którzy uśmiechali się tak podejrzanie, że każdy tępy wał by się domyślił, że coś knujemy.

— Wiecie, jak nienawidzę tego robić. — mruknęłam cicho, wlepiając swoje spojrzenie w Jamesa, który jak jedyny dalej nie umiał oprzeć się mojej męczeńskiej lub proszącej minie.

Tym razem jednak nawet on się nie ugiął, zastawiając sobie oczy ręką.

— Proszę cię Anette. — odezwał się mój kuzyn, a ja westchnęłam ciężko, a moje ramiona opadły. Byłam miękką kluską, jeśli chodzi o jego prośby i nigdy nie umiałam mu odmówić.

Może było związane to, z tym że wychowaliśmy się razem. Zawsze byliśmy Anette i Jamesem, ulubieńcami babć i wrogiem publicznym wszystkich wujków i cioć, którym za każdym razem wycinaliśmy jakieś żarty.

Ramona opadły mi ze zrezygnowania i kiwnęłam głową, zgadzając się na ten beznadziejny plan, w który zostałam wdrożona, przez resztę śniadania.

Późnym wieczorem, tuż przed ciszą nocną, zgodnie z planem, zmieniłam się w kota i ruszyłam w kierunku pokoju wspólnego ślizgonów, modląc się, żeby jakiś naiwniak akurat wychodził albo wchodził, żeby mnie wpuścić. Nie musiałam nawet czekać jakoś długo, kiedy trójka pierwszorocznych ślizgonek, wpuściła mnie do Pokoju Wspólnego, najpierw jednak ćwierkając mi nad uchem, jakim jestem uroczym kotem.

Żołądek ścisnął mi się ze stresu i poczucia winy, że muszę zrobić to dwójce moich nowych, potencjalnych przyjaciół.

— Znowu ten pchlarz. — nie zdążyłam nawet dobrze się rozejrzeć, kiedy czyjeś obślizgłe łapska złapały mnie za futro na karku. Miauknęłam głośno i żałośnie, po czym używając całej swojej siły, odwróciłam się, by złapać jego rękę pazurami i zębami.

Na palcach jednej ręki mogę policzyć osoby, które zadrapałam, zwykle było to jedno, czasem dwa małe draśnięcia, więc taki atak z mojej strony był dla mnie nowością. Bardzo satysfakcjonującą nowością. Adrian Avery był osobą, która starannie uprzykrzała mi życie, a ostatnia akcja z rzuceniem we mnie błota na forum całego mojego domu i ślizgonów, była naprawdę jedną z najlżejszych, jakie zrobił razem z Elizabeth.

Raz na trzecim roku, zamknęli mnie na cały dzień w schowku na miotły. Przepłakałam po tym trzy dni, a oni przez tydzień siedzieli w Skrzydle Szpitalnym po tym jak urządzili ich huncwoci.

Nie przewidziałam jednak, że chłopak ma drugą rękę, którą oderwał mnie od tej atakowanej i rzucił na drugi koniec pokoju. Nie muszę chyba mówić, że całe życie przeleciało mi przed oczami, ale, jak prawdziwy kot wylądowałam na czterech łapach. Niech nikt mnie nie pyta, jak to zrobiłam, nie mam pojęcia, to chyba jakiś koci instynkt. Najeżyłam się oczywiście i na syczałam na tego frajera, który z mordem w oczach, patrzył w moją stronę, pocierając podrapaną rękę.

Dzieci Burzy ➸ 𝖗𝖊𝖌𝖚𝖑𝖚𝖘 𝖇𝖑𝖆𝖈𝖐Where stories live. Discover now