4 XII

25 9 1
                                    

4 XII, roku nieznanego - grunt, że później.

Zdążyłem na pogrzeb.

Pamiętam, że wczoraj Francois jeszcze dał mi przed snem porcję mleka. Cierpliwie wysłuchałem, jak próbuje się wysłowić. Ten człowiek chyba rzadko otwiera gębę do czegoś innego, niż pochłanianie kolejnych śmierdzących ryb.

Mamrotał coś łamaną francuszczyzną. Porządnie jechało mu z ust.

Wytłumaczyłem mu, dlaczego się tu znalazłem, ale równie dobrze mógłbym gadać do ściany.

Za to on opowiedział mi o sobie. Nic ciekawego - ot, prosty wieśniak, jego krowa, dwie świnie i rozlatująca się chałupa. Próbował dociec, kim jestem - chyba nie przekonała go wizja zagubionego w czasie nastolatka.

Zamknąłem oczy, otulony derką. I gdy już zasypiałem, poczułem znajome uczucie w żołądku.

Cholera, przyznaję - uroniłem łzę. Chciałem wrócić do domu.

Wylądowałem jednak obok łóżka Francois. I, do diabła, chcę o tym zapomnieć.

Z całą pewnością był jeszcze żywy - no, przez pierwsze kilka minut, bo wtedy podrygiwała mu noga.

Ale jego ciało przypomniało mi dzień pierwszy.

Może otworzył oczy, żeby na mnie spojrzeć po raz ostatni. A może tylko mi się wydawało.

Chciałem go dotknąć i zmierzyć mu puls, ale czułem obrzydzenie. Okropny odór wypełnił całą chałupę. Zwymiotowałem w kącie.

Przyszli po niego. Widziałem ich kiedyś, w moich czasach - byli jak demony śmierci o ptasich dziobach. Zabrali go i zakopali pod wierzbą w dole rzeki. Wrzucali martwe ciała do dołu - stosy ciał, tak samo zawrzodziałych i powykręcanych w agonii.

Zabrało go to cholerstwo. Czym sobie na to zasłużył?

Był dobrym człowiekiem - tak sądzę.

Dzisiaj stwierdzam, że taniec ze śmiercią to przegrana gra.

« ptaki »Where stories live. Discover now