15 XII

22 6 1
                                    

15 XII, rewolucja.

Jeszcze mi się nie zdarzyło obudzić się obok kosza pełnego poobcinanych głów.

Nawet nie zdążyłem przetrzeć oczu, kiedy twarz ochlapał mi ciepła krew. Błyskawicznie zrobiło mi się niedobrze.

Wokół krzyki i nawoływania. Rynek, albo jakiś plac najpewniej.

— Czyś ty rozum postradał, gałganie?! — krzyk kata rozdarł mi bębenki w uszach.

Lubię zapisywać pierwsze słowa, które usłyszę, choć nie zawsze są przyjemne.

Potężny kopniak pozbawił mnie tchu i zrzucił z podestu na bruk. Boję się, że coś sobie złamałem. Jeszcze nie umieram, choć tak właśnie się czuję.

Tłum ludzi rozstąpił się przede mną jak Morze Czerwone. No jasne – nikt nie chciał mieć ze mną do czynienia.

Każdy z nich leci sam, choć w stadzie byliby silniejsi. Czysta głupota.

Zacząłem uciekać. Na oślep przemykałem pomiędzy gapiami, choć czułem się, jakby moje ciało powolutku sié rozlatywało.

Nic z tego. Złapała mnie para silnych, brutalnych łap.

— Ten tu coś kręci. Zabrać go!

Zaraz, że ja co robię?...

***

To chyba moje ostatnie słowa.

Oni szykują na mnie gilotynę. Zetną mnie tam, gdzie się dziś pojawiłem. Na oczach ludzi, którym obojętny jest mój los.

W ich oczach widzę strach. Nie pomogą mi. Nie za cenę ich własnego życia.

Niech ten zegar zadziała teraz. Nic mnie już nie uratuje. Ptaki, które tu giną, są samotne.

Piszę szybką wspominkę na świstku papieru urwanym z powojennej gazety.

Lecę sam w ciemność. Pochłania mnie.

« ptaki »Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz