1

638 37 13
                                    

Czy zdziwię kogoś, mówiąc, że nienawidzę poniedziałków?

Pewnie nie. Daję sobie rękę uciąć, że tak samo podchodzi do nich przynajmniej pięćdziesiąt procent populacji - nie dość, że przychodzą zdecydowanie za szybko, jakby niedziela zamiast dwudziestu czterech godzin miała ich tylko dziesięć, burząc budowany przez weekend spokój (ja autentycznie wnoszę o stworzenie dodatkowego dnia między niedzielą a poniedziałkiem, który służyć będzie przygotowaniu się psychicznie na męczarnie rzeczywistości), to jeszcze często zdarza się tak, że ten pierwszy dzień tygodnia zaczyna się z takim przytupem, że aż się ziemia trzęsie. 

A takich poniedziałków, w których muszę zostawać po godzinach, bo szefowa wymyśliła sobie zebranie, nienawidzę już całym swoim sercem, wątrobą i lewym płucem. 

— Jasna cholera... — wymamrotałam z nietęgą miną, kiedy czułam, jak szpilki obcierają mi stopy. Już zapomniałam jakie niewygodne były - kiedy dwa miesiące temu rzuciłam je wgłąb szafki, wyrzuciłam te cholerstwa z pamięci jak najszybciej się dało. I wszystko grało i śpiewało, dopóki nie dostałam informacji, że cały personel (w tym ja - bujająca się w papierach marna sekretarka) ma stawić się na czwartym piętrze pół godziny po zakończeniu zmiany. No i musiałam je założyć z uśmiechem na ustach, bo przyjść na zebranie bez obcasów to jak rzucić się na pożarcie lwom. Dziwną politykę miała ta redakcja. 

Nie powinnam tak przejmować się tymi butami, kiedy praktycznie biegłam do windy po śliskich płytkach. Bo kiedy nachyliłam się, żeby poprawić lewego, nagle mi ziemi pod nogami zabrakło, a że nie miałam się czego złapać, w ciągu tych milisekund przygotowywałam się na bliższe spotkanie z podłogą. 

Ale kiedy poczułam na ramieniu mocny uścisk, a ja, zamiast wyrżnąć zębami o czyściutkie fugi, jakoś zdołałam się poderwać ku górze, odetchnęłam z ulgą. Dobra, ten poniedziałek nie jest taki zły, na jaki się zapowiadał.

— Ale spokojnie, Weißflog. — usłyszałam, próbując uspokoić łomoczące serce i zbyt wysokie tętno. — Do lotów to nie to miejsce i nie ten strój. 

— Natchnęło mnie, co poradzisz. — odwróciłam się w stronę uśmiechniętej blondynki. — Dzięki, Lou. 

Louise Becker. Jedna z niewielu miłych i szczerych igieł w tym całym dwulicowym i materialistycznym sianie. A mówiąc wprost, jedna z niewielu osób, z którymi możesz śmiało porozmawiać, a po tej konwersacji nie będziesz miał ochoty rzucić pracy. Była naprawdę serdeczna i codziennie dziękowałam siłom wyższym, że trafiłam za biurko zaraz obok niej.

Teraz już nie dziękuję, bo skubana dostała awans i przeniosła się cztery pokoje obok. Ale przynajmniej w przerwie na lunch nie muszę biegać jakoś super daleko. 

— Jakieś plany na dzisiaj? — zaczęła rozmowę, kiedy już byłam w stanie iść spokojnie do przodu. — No, oprócz godziny wyjętej z życia w sali konferencyjnej. 

— Wrócę do domu i wydrukuję sobie nową podobiznę Vivian, żebym miała w co rzutkami celować. — obie parsknęłyśmy śmiechem, chociaż gdybym faktycznie miała tę formę rozrywki w mieszkaniu, drukowałabym zdjęcia szefowej nawet w pracy. Kiwnęłam głową w stronę Bena, kiedy młodziak poczekał na nas w windzie. Albo to był Leon? — A ty co? 

Przewróciła oczami. — Finn prosił, żebym przygotowała mu na jutro jakieś stare artykuły z hokeja, bo biedak nie ma weny twórczej, a do środy musi oddać do druku całą teczuszkę reportaży. A przecież nie zerżnie z czegoś nowego, bo mu szefowa dupę złoi. 

Szczerze? Czasem naprawdę się cieszyłam, że jestem na samym dole tej hierarchii. Sportem interesowałam się dopiero kiedy jakikolwiek niemiecki sportowiec osiągnie sukces światowej skali, ale to też nie na jakoś długo, bo mam ciekawsze rzeczy do roboty niż fascynowanie się pościgiem facetów za turlającą się piłką albo puszczaniem czajników. Naściemniałam w CV, bo naprawdę potrzebowałam pracy, żeby w końcu móc wynieść się z domu. Zresztą, nawet brzmi to fajnie. Gdzie pracujesz? A wiesz, redakcja sportowa. 

set them up » andreas wellingerWhere stories live. Discover now